Выбрать главу

Saunta, saunt: (1) W noworthyjskim: określenie wyrażające najwyższy szacunek, stosowane w odniesieniu do wielkich myślicieli (niemal zawsze pośmiertnie). Uwaga: zaakceptowane dopiero na konwoksie milenijnym w roku 3000 p.r. Wcześniej uważane za zniekształconą formę słowa „sawantka” i od niej się wywodzące. W napisach rytych w kamieniu, gdzie używa się wyłącznie wersalików, zapisywane SAVANT (a także skracane do postaci ST, gdy artyście zabraknie miejsca). W okresie po Trzeciej Łupieży, kiedy wszelkie standardy mocno podupadły, litery U i V coraz powszechniej mylono i utożsamiano ze sobą (jest to tzw. „problem leniwego kamieniarza”), na skutek czego rozpowszechniła się forma SAUANT, wkrótce uproszczona do formy saunt (dziś powszechnie akceptowanej), a nawet sant (nadal uważanej za błędną). W piśmie dopuszcza się użycie skrótu St. W niektórych bardziej tradycyjnych zakonach (a także z pewnością wśród milenarystów) do dziś stosuje się wymowę sawant, sawantka.

— Słownik, wydanie czwarte, 3000 p.r.

Tum wyrastał ze spłaszczonego kikuta skalnej ostrogi, stanowiącej zakończenie potężnego łańcucha górskiego. Od wschodu górowały nad nim poszczerbione skały matemu milenaryjnego, na wschodzie i południu rozpościerały się zabudowania innych matemów. Ten, w którym mieszkałem wraz z innymi dziesiętnikami, od tumu dzieliło ćwierć mili. Zadaszona galeria, złożona z siedmiu odcinków schodów spiętych podestami, łączyła nasz matem z kamiennym patio przed portalem, przez który dostawaliśmy się do tumu. Tą drogą podążała większość dziesiętników.

Zamiast jednak czekać, aż gromada starych suur przeciśnie się przez wąskie gardło, zawróciłem do kapitularza (będącego w rzeczywistości tylko rozszerzeniem okalającego klauzurę krużganka), skąd tylne wyjście prowadziło do zadaszonego przejścia oddzielającego kredownie od warsztatów. W znajdujących się w jego ścianach niszach upychaliśmy nasze niegotowe dzieła; zewsząd wystawały rożki i skraje niedokończonych manuskryptów, z wolna żółknących i kurczących się na powietrzu, przez co korytarz zdawał się węższy niż w rzeczywistości.

Pokonałem go truchtem, schyliłem głowę pod niskim nadprożem i znalazłem się na łące rozpościerającej się u stóp skalnego występu, na którym zbudowano tum, i pełniącej rolę bufora oddzielającego nas od matemu centenarystów. Kamienny mur o wysokości szesnastu stóp dzielił łąkę na dwoje. Setnicy hodowali na swojej połowie żywy inwentarz.

W czasach mojej kolekty my na swojej połówce po prostu kosiliśmy siano, ale kilka lat później, któregoś lata, fraa Lio i fraa Jesry’emu kazano wziąć motyki i szukać na łące roślin z Jedenastki. W jednym miejscu znaleźli trochę zielska, które przypominało błogoń. Wykopali je z korzeniami, zrzucili na stos na środku łąki i podpalili.

O zmierzchu nasza łąka zmieniła się w połać zwęglonej szczeci, a odgłosy z drugiej strony muru sugerowały, że sporo iskier przeskoczyło górą do setników. Nasi fraa i suur utworzyli kordon ochronny na granicy oddzielającej łąkę od kłębów, z których czerpaliśmy większość naszego pożywienia. Ta ostatnia linia obrony sięgała aż do rzeki. Podawaliśmy sobie z rąk do rąk kubły — pełne (znad rzeki) lub puste (z powrotem) — i obficie polewaliśmy wodą te kłęby, które wydawały się najbardziej zagrożone płomieniami. Nie powinno to dziwić nikogo, kto widział zadbane kłęby pod koniec lata: zalega na nich ogromna ilość biomasy, o tej porze roku tak suchej, że z łatwością mogła zająć się ogniem.

Zastępca Regulatorki, pełniący wtedy służbę, zeznał w śledztwie, że w początkowej fazie pożaru gęsty dym uniemożliwiał ocenę sytuacji, przez co nie mógł się zorientować w rozmiarach szkód wywołanych przez Lio i Jesry’ego. Zdarzenie zapisano więc w kronice jako nieszczęśliwy wypadek, a fraa wykpili się pokutą. Ja jednak wiem — bo Jesry później mi powiedział — że kiedy ogień ze sterty błogonia zaczął się rozprzestrzeniać na trawę, Lio, zamiast próbować go zadeptać, zaproponował zastosowanie dronu ognia i rozpalenie przeciwognia. Niestety, w ten sposób tylko pogorszył sprawę i Jesry musiał odciągnąć go w bezpieczne miejsce, zanim Lio zaczął rozpalać przeciw-przeciwogień, aby powstrzymać pożar, który miał zdusić pierwotny pożar, ale wymknął się spod kontroli. Zajmując się Lio, zmuszony był porzucić swoją sferę, która z jednej strony stwardniała od gorąca, zmętniała i nigdy już nie odzyskała pełnej przejrzystości. Tak czy inaczej, pożar dał nam pretekst do wcielenia w życie planów, o których wcześniej tylko dyskutowaliśmy, czyli obsiania ziemi koniczyną i innymi kwiatami i rozpoczęcia hodowli pszczół. Dopóki extramuros funkcjonowała normalna gospodarka, mogliśmy sprzedawać miód na straganie przy Bramie Dziennej, a za uzyskane w ten sposób pieniądze kupować towary trudno dostępne w koncencie. Gdyby zaś świat extramuros przeszedł w stadium postapokaliptyczne, moglibyśmy tenże miód po prostu zjeść.

Kiedy biegłem w stronę tumu, mur dzielący nas od setników miałem po prawej ręce. Nasze kłęby — równie wybujałe jak podczas tamtego pożaru — zostawiłem z tyłu, z lewej strony. Z przodu, nieco powyżej mnie, ciągnęły się Siedmiokrotne Schody, na których kłębili się deklaranci. W tłumie opatulonych zawojami fraa półnagi, szybko przemieszczający się Lio wyglądał jak mrówka niewłaściwego koloru.

Prezbiterium, serce tumu, było zbudowane na planie ośmiokąta (albo, jak najchętniej wyraziliby to teorowie, jego grupa symetrii była grupą zespolonych pierwiastków stopnia ósmego z jedynki). Jego ściany wypełniał gęsty maswerk — w niektórych miejscach kamienny, w innych drewniany. Nazywaliśmy te ściany ekranami, co było nazwą nieco mylącą dla mieszkańców extramuros, oglądających na ekranach szpile albo grających w gry. Dla nas ekran był po prostu ścianą z mnóstwem otworów; ażurową przegrodą, przez którą swobodnie przenikały dźwięki, światło i zapachy.

Z centrum tumu cztery nawy rozbiegały się w cztery strony świata. Jeśli widzieliście kiedyś ślub albo pogrzeb w arce deolatrów, nawa mogłaby być tą przestronną częścią wnętrza arki, w której goście stoją, klęczą, biczują się, tarzają po podłodze czy co tam akurat wypada im robić. Prezbiterium odpowiadałoby wówczas miejscu, w którym kapłan stoi przy ołtarzu. To właśnie te cztery nawy sprawiają, że widziany z daleka tum jest niezwykle szeroki u podstawy.

Przybyszów z extramuros, takich jak mistrz Flec, wpuszczano do koncentu przez Bramę Dzienną i pozwalano im obserwować przebieg rytów z północnej nawy, pod warunkiem, że nie przenosili żadnych zaraźliwych świństw i umieli się zachować. Tak to przynajmniej wyglądało przez ostatnie półtora stulecia. Gdybyście weszli Bramą Dzienną, trafilibyście wprost do wejścia w północnej fasadzie tumu i środkiem północnej nawy doszlibyście do ekranu oddzielającego ją od prezbiterium. Można by wam wybaczyć, gdybyście pomyśleli, że cały tum składa się tylko z tej jednej nawy i ośmiokątnego pomieszczenia za przepierzeniem. Gość, który znalazłby się w nawie wschodniej, zachodniej lub południowej, popełniłby taki sam błąd. Ekrany miały ciemne barwy od strony naw i jasne od strony prezbiterium, przez co wnętrze prezbiterium było doskonale widoczne, ale wzrok nie sięgał przez nie na wskroś. W ten sposób w nawie powstawało złudzenie, że istnieje tylko ona i ma całe prezbiterium dla siebie.