To mu dało do myślenia.
— Nie będzie łatwo.
— To obietnica, Lio?
— Spostrzeżenie.
— Czy itowie odwiedzają gwiezdny krąg w jakimś regularnym rytmie?
Lio już otworzył usta, żeby mi odpowiedzieć, ale rozmyślił się i zrobił cwaną minę.
— Nie powiem. — Coś jeszcze przyszło mu do głowy. — Posłuchaj, jestem spóźniony.
— A od kiedy to się tym przejmujesz?
— Wiele się zmieniło. Muszę iść. Pogadamy później, dobrze?
— Lio!
Obejrzał się na mnie.
— Co?
— Kim był fraa Paphlagon?
— Nauczycielem Orola. Połowa wiedzy Orola pochodzi od niego.
— A druga połowa?
Ale Lio już zniknął. Jeszcze przez minutę słuchałem kroków itów i zastanawiałem się, czy sprawdzają tabliczki w teleskopach. I rozmyślałem o tym, skąd wziąć przebranie ity.
Nagle zaburczało mi w brzuchu i automatycznie ruszyłem do refektarza, jakby mój żołądek miał bezpośrednie połączenie ze stopami.
Minęło dziesięć lat i dwa miesiące, odkąd ostatnio oglądałem ruchome obrazy, ale doskonale zapamiętałem typową scenę z takich produkcji: astronauta wchodzi do baru w porcie kosmicznym (albo kowboj do przykurzonego saloonu) i na chwilę robi się cicho jak makiem zasiał. Tak to właśnie wyglądało, kiedy wszedłem do refektarza.
Przyszedłem przed czasem, co było błędem, ponieważ nie miałem wpływu na to, z kim będę siedział przy stole. Kilku edharczyków również zjawiło się wcześniej, ale pozaklepywali sobie miejsca i spuszczali wzrok, kiedy próbowałem patrzeć im w oczy. Stanąłem w kolejce za dwoma edharskimi kosmografami, którzy natychmiast odwrócili się do mnie plecami i z udawanym zaangażowaniem wdali się w pokazową dyskusję na temat jakiegoś nowego dowodu znalezionego w dziesięcioletnim zbiorze książek i periodyków, jaki z okazji apertu zrzucono na progu biblioteki.
W ten wieczór dyżur w kuchni pełnili członkowie Zreformowanych Faanów Starych. Arsibalt dorzucił mi dodatkową łychę gulaszu i uścisnął rękę; było to pierwsze serdeczne powitanie, z jakim się spotkałem. Umówiliśmy się, że porozmawiamy później. Wyglądał na szczęśliwego.
Postanowiłem usiąść przy pustym stole i zobaczyć, co się stanie. Już po chwili zaczęli się wokół mnie tłoczyć fraa i suur z Nowego Kręgu, rzucając dowcipne uwagi na temat mojego pobytu w celi.
Po kwadransie w refektarzu zjawił się fraa Corlandin, niosąc na rękach coś starego, ciemnego i kruchego, jak zmumifikowane dziecko. Postawił to coś na stole, odwinął opakowanie i odsłonił stary antałek z winem.
— Od naszej kapituły dla ciebie, fraa Erasmasie — powiedział zamiast powitania. — Ten, kto odcierpiał nadzwyczajną karę, zasługuje na nadzwyczajny trunek. Wino nie zwróci ci straconych tygodni, ale pomoże zapomnieć o Księdze!
Corlandin sprytnie to rozegrał, za co byłem mu wdzięczny. Biorąc pod uwagę jego romans z suur Trestanas (który, jak zakładałem, trwał), moment powitania mógł wypaść nader niezręcznie. Wino było zarówno miłym akcentem powitalnym, jak i sposobem obejścia tej niezręczności. Zaniepokoiłem się jednak, gdy Corlandin zaczął wyciągać korek. Czyżby chciał tym winem uczcić przyjęcie mnie do zakonu?
— Chcemy tylko opić twoją świeżo odzyskaną wolność — zastrzegł się, jakby czytał mi w myślach. — Nie zamierzamy ci jej ograniczać.
Ktoś inny przyniósł drewnianą skrzyneczkę zawierającą komplet małych srebrnych kieliszków z godłem Nowego Kręgu. Dwoje deklarantów wyjmowało je po kolei z wykładanych aksamitem zagłębień i polerowało rąbkami zawojów. Corlandin zajął się korkiem: kruchym tworem z gliny i wosku pszczelego, który trudno było usunąć, nie łamiąc go i nie zanieczyszczając wina. Samo przyglądanie się fraa Corlandinowi sprawiało, że poczułem więź z czasem, gdy koncenty były lepsze, zamożniejsze, lepiej wyposażone i — chociaż to nie miało za grosz sensu — w jakimś sensie starsze niż obecnie.
Antałek bez wątpienia wykonano z vrońskiego dębu, co oznaczało, że wino zostało w innym koncencie wyprodukowane z soku bibliotecznych winogron i zlane do beczki, a dopiero potem trafiło do nas na leżakowanie.
Przed Drugą Łupieżą deklaranci z Koncentu Dolnego Vrone uzyskali zmodyfikowaną sekwencję winorośli bibliotecznej: w jądrze każdej jej komórki znajdował się kod genetyczny nie tylko tej jednej odmiany, ale wszystkich naturalnie występujących szczepów winogron, o jakich kiedykolwiek słyszano w Dolnym Vrone — a jeśli jego mieszkańcy o jakimś nie słyszeli, to najwidoczniej nie był wart uwagi. Co więcej, jądro zawierało także wycinki sekwencji genetycznych tysięcy rozmaitych jagód, owoców, kwiatów i ziół — tak dobrane, żeby po aktywacji przez biochemiczny system komunikacji komórki produkowały aromatyczne cząsteczki. Każde jądro stało się archiwum (pojemniejszym niż Wielka Biblioteka Bazyjska) zawierającym kod genetyczny większości naturalnie występujących molekuł, które mogły oddziaływać na ludzki zmysł węchu.
Żadna roślina nie mogła wyrazić w pojedynkę wszystkich tych genów na raz; nie mogła być setką odmian jednocześnie. Dlatego „decydowała”, które geny wykorzysta — czyli jaką odmianą się stanie i które aromaty zapożyczy — w oparciu o niewiarygodnie mętny i skomplikowany proces informacyjno-decyzyjny, który vrońscy deklaranci ręcznie zapisali w jej proteinach. Winorośl biblioteczna uwzględniała wszystkie, nawet najbardziej subtelne niuanse nasłonecznienia, składu gleby, pogody i wiatru; żaden zabieg plantatora i żadne zaniedbanie z jego strony nie przechodziły niezauważone i nie pozostawały bez wpływu na ostateczny smak soku. Słynęła ze zdolności do krzyżowania szyków tym spośród hodowców, którzy w swojej arogancji sądzili, że zdołają zmusić ją do tego, żeby dwa lata z rzędu owocowała tą samą odmianą. Jedyni ludzie, którzy naprawdę ją rozumieli, zostali postawieni pod murem i rozstrzelani podczas Drugiej Łupieży. Nowocześni plantatorzy często woleli trzymać się starych, sprawdzonych, bezpiecznych odmian, a zawieranie bliższej znajomości z winoroślą biblioteczną pozostawiono fanatykom w rodzaju fraa Orola, traktującym to zajęcie jak swoje powołanie. Oczywiście w Sauncie Edharze wcale się winogronom nie podobało, tym bardziej że nie odreagowały jeszcze wypadku sprzed pięćdziesięciu lat, kiedy to poprzednik Orola niewłaściwie przyciął krzewy i zatruł glebę zakodowanymi w feromonach bolesnymi wspomnieniami. Winogrona rosły od tej pory małe, blade i gorzkie, do produkowanego z nich wina trzeba się było długo przyzwyczajać, a o sprzedawaniu go nawet nie marzyliśmy.
Bardziej nam się poszczęściło z drewnem. Kiedy vrońskich deklarantów pochłaniały prace nad sekwencją winorośli bibliotecznej, ich fraa i suur zamieszkujący sąsiedni matem, Las Górnego Vrone, położony kilka mil głębiej w dolinie, w podobny sposób zmagali się z drzewami, których drewno tradycyjnie służyło do wyrobu beczek. Komórki vrońskiego dębu (nadal na wpół żywe, mimo że drzewo dawno zostało ścięte, pocięte na klepki i ściśnięte obręczami) nieustannie wysysały i badały molekuły zamkniętego w antałku wina: niektóre uwalniały z powrotem, inne wypychały na zewnątrz, tworząc z nich aromatyczne wykwity i skorupy. To drewno było tak samo wyczulone na warunki przechowywania, jak biblioteczna winorośl na pogodę i skład gleby; właściciel, który źle traktował beczki i nie zapewniał im ulubionych przez nie warunków, stwierdzał po jakimś czasie, że ociekają przesączonymi na zewnątrz pożądanymi żywicami, cukrami i taninami, a w środku został mu płyn nadający się co najwyżej do mycia podłóg. Vroński dąb miał podobne upodobania jak człowiek — lubił umiarkowaną temperaturę i wilgotność, a dodatkowo był wrażliwy na drgania. Beczułki zachowywały się trochę jak instrumenty muzyczne: wpadały w wibracje od dźwięku ludzkiego głosu. Dlatego wino przechowywane w salach prób chóru smakowało inaczej niż to zgromadzone w jadalni. Klimat w Sauncie Edharze sprzyjał vrońskim dębom; co więcej, nasz koncent słynął z doskonałych technik leżakowania wina. Beczułki dobrze się czuły w naszym refektarzu i tumie i sympatycznie reagowały na nasze śpiewy i rozmowy. Koncenty, które miały mniej szczęścia, przysyłały swoje wino do nas, żeby tu leżakowało, dzięki czemu zbieraliśmy całkiem spore ilości naprawdę przyzwoitego trunku. Nie powinniśmy byli go wypijać, ale zdarzało nam się troszkę oszukiwać.