Orolo włożył do ust kęs nasączonego sosem chleba, żeby ukryć rozbawienie. Barb stanął obok mnie, z tacą kilka cali od mojego ucha, ale nie zanosiło się na to, żeby miał się do nas dosiąść.
Poczułem, że ktoś mnie obserwuje. Spojrzałem na siedzącego kilka stołów dalej fraa Corlandina — i przyłapałem go na tym, jak właśnie odwraca wzrok. Z pewnością jednak słyszał dalszy ciąg wypowiedzi Barba:
— Teleskop wycelowany na północ mógłby z dużym prawdopodobieństwem wykryć…
Pociągnąłem go za wolny koniec zawoju. Jedna jego ręka opadła niżej, całe jedzenie zjechało na skraj tacy, która przechyliła się gwałtownie, i posypało się na ziemię.
Wszyscy na nas spojrzeli. Barb stał jak oniemiały.
— Moją rękę poruszyła siła nieznanego pochodzenia! — oświadczył.
— Bardzo cię przepraszam, to moja wina — powiedziałem.
Barb nie zwracał na mnie uwagi, zafascynowany bałaganem na podłodze. Wiedząc, jak pracuje jego umysł, stanąłem przed nim i położyłem mu ręce na ramionach.
— Barb, spójrz na mnie.
Posłusznie podniósł wzrok.
— To moja wina — powtórzyłem. — Zahaczyłem o twój zawój.
— Jeżeli to twoja wina, to powinieneś posprzątać — stwierdził rzeczowo.
— Zgadza się — odparłem. — To właśnie zrobię.
Zanim poszedłem po kubeł, usłyszałem jeszcze, jak Jesry wypytuje Barba o przekroje stożkowe.
Calca: (1) W proto — i starorthyjskim: kreda lub inny materiał służący do stawiania znaków na twardej powierzchni. (2) W średniorthyjskim i później: wyliczenie, szczególnie takie, które wskutek znacznej złożoności i mozołu wymaga zużycia dużej ilości kredy. (3) W języku Epoki Praksis i późniejszym: objaśnienie, definicja lub lekcja niezbędna dla przedstawienia jakiegoś obszerniejszego zagadnienia, która ze względu na swoją długość, abstrakcyjność lub nadmiernie sformalizowany charakter została wydzielona z dialogu i przedstawiona w formie przypisu lub apendyksu, aby nie odwodzić uwagi czytelnika od głównego toku rozumowania.
Jedna harówka płynnie przeszła w drugą, gdy suur Ala przypomniała mi usłużnie, że dziś przypada na mnie obowiązek posprzątania kuchni po obiedzie. Ledwie zacząłem, gdy zauważyłem, że przyplątał się do mnie Barb: chodził za mną krok w krok, nie garnąc się bynajmniej do pomocy. Z początku drażnił mnie swoim zachowaniem, którym kolejny raz dowodził kompletnego nieprzystosowania do życia w społeczeństwie, ale kiedy oswoiłem się z jego obecnością, uznałem, że taki układ nawet mi odpowiada. Czasem łatwiej jest pracować w samotności; próby porozumienia i koordynacji z innymi bywają niewarte zachodu. Wielu ludzi mimo wszystko próbowałoby mi pomóc, ponieważ uznaliby, że tak wypada albo że w ten sposób wzmacnia się więzy społeczne. Żadne takie względy nie mąciły w głowie Barbowi, który po prostu do mnie gadał. Z mojego punktu widzenia było to pożądane bardziej niż jego ewentualna „pomoc”.
— Studiowanie orbit jest tak samo nudne jak praca w kuchni — stwierdził z powagą, patrząc, jak klękam i nurzam rękę po łokieć w zatkanym tłuszczem odpływie.
— Rozumiem, że pra-suur Ylma udziela ci lekcji — stęknąłem.
Czyszcząc odpływ, łatwiej mogłem maskować upokorzenie. Ja zacząłem się uczyć o orbitach w drugim roku pobytu w matemie; Barb był u nas dopiero drugi miesiąc!
— Mnóstwo iksów, igreków i zetów! — wykrzyknął.
Parsknąłem śmiechem.
— Owszem — zgodziłem się z nim. — Jest ich sporo.
— A powiedzieć ci, co jest w tym wszystkim najgłupsze?
— Śmiało, Barb. Wal.
Wygarnąłem garść obierek, zmagając się z ciśnieniem dwudziestu galonów przyblokowanych pomyj. W odpływie zagulgotało i brudna woda zaczęła spływać.
— Pierwszy lepszy slog, który wyszedłby w nocy na łąkę i zobaczył najpierw satelity na orbitach biegunowych, a potem inne satelity krążące nad równikiem, zorientowałby się, że to są różne orbity. Ale jak się tak policzy te wszystkie współrzędne… to wiesz, co wychodzi?
— No co?
— Dostaje się całą masę iksów, igreków i zetów i wcale nie widać, które orbity są biegunowe, a które równikowe. A na niebie byle głąb widzi różnicę!
— Mało tego — odparłem. — Kiedy masz przed sobą tylko iksy, igreki i zety, to trudno nawet poznać, że to w ogóle są jakieś orbity.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Orbita to twór stabilny. Stała trajektoria. Oczywiście satelita pozostaje w ciągłym ruchu, ale zawsze porusza się w taki sam sposób. Iksy, igreki i zety wcale tej stabilności nie pokazują.
— No właśnie! Jak tak człowiek poznaje coraz lepiej tę teorykę, to tylko widzi, że się robi coraz głupszy!
Podekscytowany Barb roześmiał się głośno i obejrzał teatralnie przez ramię, jakbyśmy dopuszczali się jakiejś niewiarygodnej psoty.
— Ylma każe ci rozgryzać orbity w najtrudniejszy z możliwych sposobów — dodałem. — Przez współrzędne saunta Lespera. Później pokażę ci, jak naprawdę należy to liczyć, i wszystko wyda ci się o wiele prostsze.
Barb zaniemówił, ja zaś mówiłem dalej:
— To tak jakbyś walił się przez jakiś czas młotkiem w głowę; jak w końcu przestaniesz, będziesz zachwycony.
To był dowcip z długą brodą, ale Barb usłyszał go pierwszy raz i tak go to rozbawiło, że musiał chwilę poganiać po kuchni w tę i z powrotem, żeby dać upust rozpierającej go energii. Jeszcze niedawno zaniepokoiłbym się jego zachowaniem i próbował go uspokoić, ale przez ostatnie tygodnie zdążyłem przywyknąć i wiedziałem, że jeśli spróbuję do niego podejść, tylko pogorszę sprawę.
— A jaki jest ten właściwy sposób?
— Elementy orbitalne. Sześć liczb, które w pełni opisują ruch satelity.
— Ale przecież ja już je znam.
— Wymień je.
— Położenie satelity na osiach X, Y i Z saunta Lespera: to trzy. Prędkość wzdłuż każdej osi: następne trzy. Razem sześć.
— Ale miałeś rację, mówiąc, że te sześć liczb nie wystarczy, żeby wyobrazić sobie orbitę. Ba, po nich nie widać nawet, że to w ogóle jest orbita. A ja zmierzałem do tego, że teoryka pozwala zastąpić je innymi sześcioma liczbami, tak zwanymi elementami orbitalnymi, na których o wiele łatwiej się pracuje, ponieważ wystarczy jeden rzut oka, żeby stwierdzić, czy mamy do czynienia z orbitą biegunową, czy równikową.
— To dlaczego pra-suur Ylma nie zaczęła od nich?
Nie mogłem mu odpowiedzieć: „Bo za szybko się uczysz”, ale gdybym przesadził z dyplomacją, przejrzałby mnie na wylot i splantował na miejscu. Nagle doznałem iluminacji: byłem nie mniej niż Ylma odpowiedzialny za to żeby uczyć fidów właściwych rzeczy we właściwym czasie.
— Jesteś gotowy do tego, żeby przestać pracować z układem współrzędnych saunta Lespera i przejść do innych rodzajów przestrzeni, tak jak to robią prawdziwi, dorośli teorowie.
— Masz na myśli równoległe wymiary egzystencji? — spytał Barb. Najwyraźniej wychował się na tych samych szpilach co ja.
— Nie. Przestrzenie, o których mówię, to nie są przestrzenie fizyczne, namacalne, które możesz pomierzyć linijką. To twory teoryczne, abstrakcyjne, rządzące się innymi prawami, tak zwanymi zasadami działania. Ulubiona przestrzeń kosmografów ma sześć wymiarów: po jednym na każdy element orbitalny. Ale to narzędzie specjalistyczne, używane tylko przez nich. Za to w początkach Epoki Praksis saunt Hemn opracował inne, nadające się do bardziej ogólnych zastosowań…