— To znaczy?
— Extramuros. Czy coś tam widziałeś?
— A co to za pytanie? Widziałem mnóstwo rzeczy.
Nie wiedziałem, co powiedzieć. Lio uśmiechnął się do mnie promiennie, dając mi do zrozumienia, że to tylko przejaw jego zwariowanego poczucia, humoru. Taki humorystyczny dron.
— No dobrze, co miałem widzieć?
— Jak ci się wydaje, miasto się rozrasta czy kurczy?
— Kurczy. Bez dwóch zdań.
— Skąd ta pewność? Sprawdzałeś dane ze spisu powszechnego?
Znowu ten uśmieszek.
— Oczywiście, że nie. Nie mam pewności, tylko… przeczucie. Coś w wyglądzie miasta…
— Jak dokładnie wyglądało?
— Było jakby… zarośnięte. Zapuszczone.
Odwrócił się, podniósł dłoń z wyprostowanym palcem wskazującym i zamarł w pozie Thelenesa na peryklinie.
— Pamiętaj o tym, kiedy znajdziemy się na terytorium wroga.
Minęliśmy zamkniętą kratę, nie komentując jej stanu, po moście przeszliśmy na dziedziniec Regulatorki i okrążyliśmy go krużgankiem do następnych schodów, prowadzących dalej do góry. Kiedy znaleźliśmy się na bezpiecznym terenie (przy posągu Amnectrusa), Lio znów się odezwał:
— Myślałem o ogrodnictwie. Jako profesji.
— Biorąc pod uwagę, ile chwastów nawyrywałeś się przez lata w ramach pokuty za obijanie mi kości, trzeba przyznać, że masz kwalifikacje. Ale kompletnie nie rozumiem, dlaczego miałbyś tego chcieć.
— Pokażę ci, jak wygląda łąka — powiedział, prowadząc mnie na galeryjkę Protektora.
Dwaj wartownicy w obszernych zimowych zawojach i futrzanych mokasynach pełnili na niej straż. Byliśmy z Lio zziajani i spoceni po wspinaczce, więc zimno nie robiło na nas takiego wrażenia, narzuciliśmy jednak kaptury, żeby w ten sposób okazać szacunek wobec Dyscypliny. Nasunięte na twarze zawoje ograniczały nam pole widzenia jak tunele: wychyliwszy się przez barierkę, mogliśmy oglądać koncent z góry, nie widzieliśmy jednak niczego, co działo się za murami.
Lio wskazał mi wyciągniętą ręką tylny skraj łąki, gdzie po drugiej stronie rzeki wznosiła się Funda Shufa. Cała roślinność w tej okolicy uschła i zbrązowiała, poza nielicznymi wiecznie zielonymi krzewami, i doskonale było widać, że koniczyna porastająca większość łąki w pobliżu rzeki rośnie rzadziej i jest przetykana jakimś ciemniejszym, niepokornym zielskiem: chwastami pieniącymi się bujnie na piaszczystej nadrzecznej glebie. Bliżej brzegu rysowała się wyraźna granica występowania koniczyny, za którą ustępowała ona miejsca zdrewniałej plątaninie kolcojagód i podobnego paskudztwa. Widoczne jeszcze dalej plamy i rozcapierzone placki zieleni były tak odporne, że ich nie wybiły nawet najsroższe mrozy.
— Domyślam się, że dzisiaj chcesz mi powiedzieć coś o chwastach — stwierdziłem. — Nie rozumiem jednak, do czego zmierzasz.
— Na wiosnę wystawię tam inscenizację Bitwy pod Trantae — obwieścił Lio.
— Minus tysiąc czterysta siedemdziesiąty drugi — odpowiedziałem jak automat. Była to jedna z tych dat, które wszystkim fidom wtłaczano do głowy. — Chciałbyś pewnie, żebym zagrał hoplitę, który dostaje sarthyjską strzałą w ucho? Wielkie dzięki, nie ma mowy!
Cierpliwie pokręcił głową.
— To nie będzie bitwa między ludźmi, tylko między roślinami.
— Słucham?
— Wpadłem na ten pomysł podczas apertu, kiedy zobaczyłem, jak chwasty, a nawet drzewa wdzierają się do miasta. Odbierają je ludziom, ale robią to tak powoli, że ci w ogóle tego nie zauważają. Łąka będzie reprezentowała żyzną równinną Thranię, spichlerz Cesarstwa Bazyjskiego. Nasza rzeka stanie się Chontusem oddzielającym Thranię od północnych prowincji, które w minus tysiąc czterysta siedemdziesiątym czwartym od dawna były już we władaniu Konnych Łuczników. Tylko kilka ufortyfikowanych posterunków powstrzymywało napór barbarzyńców.
— Możemy się umówić, że Funda Shufa jest jednym z takich fortów?
— Proszę uprzejmie, to i tak nie ma znaczenia. Zima siedemdziesiątego trzeciego jest bardzo mroźna. Stepowe hordy, prowadzone przez klan sarthyjski, przechodzą po zamarzniętej rzece i zajmują przyczółki na thrańskim brzegu. Kiedy przychodzi odwilż i rozpoczyna się czas prowadzenia wojen, mają w Thranii trzy armie gotowe do walki. Generał Oxas dokonuje zamachu stanu, detronizuje cesarza Bazu i wyrusza ze stolicy, obiecując zmieść Sarthyjczyków do rzeki i potopić jak szczury. Po długich tygodniach manewrów armie spotykają się na równinie nieopodal Trantae. Sarthyjczycy udają, że cofają się w panice, a Oxas daje się na to złapać jak ostatni żółtodziób: szarżuje prosto w kleszcze wroga. Zostaje otoczony…
— Trzy miesiące później Baz stoi w ogniu. Ale jak ty chcesz to wszystko przedstawić na chwastach?
— Przypuścimy bliżej agresywne gatunki znad rzeki, niech wgryzą się w koniczynę. Pnącza gwiazdokwiatu wiją się i pędzą po ziemi jak lekka jazda; to wprost niewiarygodne, jak szybko potrafią się przemieszczać. Kolcojagoda jest wolniejsza, ale nie cofa się łatwo z raz zajętych pozycji — jak piechota. Na koniec wkraczają drzewa i utrwalają istniejący stan rzeczy. Przy odpowiednim pieleniu i przycinaniu zrobimy tu prawdziwe Trantae, z tą tylko różnicą, że na rozegranie bitwy potrzeba będzie sześciu miesięcy.
— W życiu nie słyszałem o równie zwariowanym pomyśle. Ty chyba musisz być szurnięty.
— Wolisz mi pomóc czy uczyć smarkaczy, jak czysto śpiewać?
— Czy tym podstępem chcesz mnie zmusić do pielenia chwastów?
— Nie. Zapomniałeś już, że właśnie chwasty mają sobie swobodnie rosnąć?
— A co będzie, jak już wygrają? Nie możemy spalić klauzury, ale może udałoby nam się złupić pasiekę i wypić cały miód?
— Ktoś już nas uprzedził — przypomniał mi Lio z grobową miną. — Podczas apertu. Myślę, że będziemy musieli po prostu posprzątać. Chyba że ludziom się spodoba, wtedy poczekamy, aż natura zrobi swoje i pole bitwy zarośnie drzewami.
— Jedno, co mi się w tym planie podoba, to fakt, że kiedy nadejdzie lato, będę mógł do woli patrzeć, jak Arsibalt ucieka przed pszczołami.
Lio wybuchnął śmiechem, ja zaś pomyślałem o tym, że jego plan ma jeszcze jedną zaletę: jest niewyobrażalnie głupi. Do tej pory imałem się różnych profesji — takich jak opieka nad Barbem czy lekcje śpiewu — które wydawały mi się rozsądne i szlachetne. Zachowywałem się w sposób typowy dla kogoś, kto zamierza się wycofać. Jeżeli jednak poświęcę lato na jakąś kosmiczną bzdurę, dla wszystkich będzie oczywiste, że wcale nie mam takich zamiarów. A wtedy ci spośród edharczyków, którym nie w smak było moje przybycie, dostaną szału.
— Zgoda — powiedziałem. — Ale na razie i tak chyba musimy jeszcze parę tygodni poczekać, zanim coś zacznie rosnąć. Mam rację?
— Ty chyba całkiem nieźle rysujesz, prawda?
— Lepiej niż ty, chociaż to jeszcze nic nie znaczy. Potrafię robić szkice techniczne. Ale powiem ci, że Barb jest w tym po prostu świetny. Czasem mnie przeraża. Czemu pytasz?
— Myślałem o tym, żeby to dokumentować: rysować kolejne etapy bitwy. Tutaj mielibyśmy znakomity punkt obserwacyjny.
— Mam zapytać Barba, czy byłby zainteresowany?
Lio trochę się zaniepokoił — może dlatego, że Barb potrafił być trudny do zniesienia, a może tylko dlatego, że jako nowy fid nie powinien jeszcze mieć żadnej profesji.
— Dobra, nieważne — uspokoiłem go. — Sam się tym zajmę.
— Świetnie. Kiedy możesz zacząć?
Przez następny tydzień zaczytywaliśmy się z Lio opisami Bitwy pod Trantae i oznaczaliśmy wbijanymi w ziemię palikami miejsca najważniejszych wydarzeń — takie jak punkt, w którym generał Oxas, przeszyty ośmioma strzałami, nadział się na własny miecz. Zbiłem też drewnianą ramę wielkości tacy z refektarza, z rozpiętą w środku kratownicą z nitek. Zamierzałem postawić ją na parapecie okna i patrząc przez nią, szkicować pole bitwy. Jeżeli będę jej konsekwentnie używał w ten sam sposób przez całe lato, kolejne szkice powinny dać się łatwo porównać. Potem powiesimy je obok siebie, jeden za drugim, i będzie można podziwiać wojnę chwastów jak na szpilu.