Bochniaczek zaczął od botdeku. To pasażerowie pokładowi, przeważnie golizna, ale, po pierwsze, ziarnko do ziarnka, a po drugie, Bochniaczek taki już miał charakter – najlepsze kąski zostawiał na ostatek. Podobnie zachowywał się przy jedzeniu. Jeśli to była, powiedzmy, hreczka ze skwarkami, to tłuszcz odkładał akuratnie na boczku, a zaczynał od samej kaszy. Jeśli kapuśniak na kostce szpikowej, to najpierw wysiorbywał rzadkie, potem pałaszował kapustę i marchewkę, ogryzał mięso i dopiero na końcu wysysał szpik.
A zatem przyjrzał się pokładowi szalupowemu starannie: od rufówki, poprzez szkafut, aż do dziobówki. Wszystkie subtelności i określenia, jakie wiązały się ze statkiem, Bochniaczek znał lepiej niż jakikolwiek marynarz, bo marynarz parowca nie kocha. Jego rozpijaczonej duszy spieszy się na brzeg do karczmy, a dla „razyńca" wszystko na statku jest interesujące i wszystko może być przydatne.
Na dziobie, zbici w gromadkę, siedzieli wędrujący do Grobu Pańskiego, jakieś półtora dziesiątka chłopów i bab, a każde z dumnie sterczącym sękatym kijem – pątniczym posochem. Pielgrzymi jedli chleb z solą, popijali wrzątkiem z blaszanych czajników, a na innych podróżnych popatrywali z góry.
No, nie ma co zadzierać nosa, rzekł do siebie Bochniaczek. Są lepsi od was. Powiadają, że niektórzy docierają do Palestyny nie parowcami, ale na własnych nogach. A jak już osiągną Ziemię Obiecaną, to dalej pełzną na kolanach. To dopiero prawdziwa świętość!
Nie ruszył jednak Bożych wędrowców, odszedł. Bo i co oni mają? Każdy trzymał po pięć rubli i, rzecz jasna, zgarnąć je to głupstwo, ale trzeba by już być całkiem bez sumienia. A człowiek żyć bez sumienia nie może, nawet złodziej. Może złodziej jeszcze bardziej niż ktokolwiek inny, bo inaczej zatraci się do reszty.
Bochniaczek, żeby żyło się lżej, już dawno ustalił dla siebie zasadę: jeśli widać, że człek jest dobry albo nieszczęśliwy, to takiemu fantów nie podprowadzać, choćby nawet portfel sam mu się wysuwał, a ręce świerzbiały. Nie warto. Wzbogacisz się, dajmy na to, o trzydzieści rubelków, a choćby i o trzysta, ale przestaniesz siebie szanować. Złodziei, którzy zatracili godność, Bochniaczek widział wielu. Łajdacy, duszę zaprzedali za zmięte papierki. Czy szacunek można kupić za trzysta rubli? Nic z tego! Może w ogóle na świecie takich pieniędzy nie ma.
Wokół Niemców kolonistów zakręcił się na poważnie. Ci. trzeba przyjąć, wybierają się do Argentyny, taka teraz panuje wśród nich moda. Podobno dają im tam ziemi, ile kto zapragnie, i nie biorą do wojska. Niemiec to prawie tak jak Żyd – służyć naszemu carowi nie lubi.
Patrzajcie ich, to dopiero gawrony, kupili bilety pokładowe! Pieniążki ci kiełbasiarze mają, ale to sknery niesłychane.
Bochniaczek przysiadł pod szalupą, wsłuchał się w niemiecką mowę, ale tylko splunął. Powiadają, że to brzmi tak, jakby ktoś udawał głupka: „huk-mal-di-da".
Jeden z nich, czerwony na pysku, dopalił fajkę i odłożył ją na pokład – bliziutko. Bochniaczek nie wytrzymał i podebrał to cacko, nie było co czekać. Na razie mgła, a kto wie, jak będzie później.
Przyjrzał się fajce (porcelanowa, z małymi figurkami – cudeńko) i wsunął ją do „tylnika", płóciennego woreczka, który wisiał na sznurku pod pachą.
Na dobry początek.
Dalej siedzieli duchoborcy, czytali głośno świętą książkę. Tych Bochniaczek nie tknął. Wiedział, że jadą do Kanady. Ludzie spokojni, krzywdy nikomu nie czynią, żyją w prawdzie. Hrabia Tołstoj, pisarz, jest po ich stronie. Bochniaczek czytał jedną jego książkę: Ile człowiekowi trzeba ziemi. Śmieszna – o tym, jaką głupotą karmi się chłopstwo.
No dobra, duchoborcy, płyńcie sobie, Bóg z wami.
Od szkafuta aż do rufy rozłożyli się sami Żydzi, ale też nie gromadą, tylko grupkami. Bochniaczka to nie dziwiło. Wiedział, że taka to nacja, co to wciąż się między sobą gryzie.
U nich, tak jak u naszych, największy szacunek należy się tym, którzy płyną do Palestyny. Bochniaczek zatrzymał się i posłuchał, jak „palestyński" Żydek chełpi się przed „amerykańskim": „Bez obrazy, ale my jedziemy dla ducha, a wy dla brzucha". „Amerykanin" zniósł to bez szemrania, zwiesił jedynie głowę.
„Palestyńskiemu" Bochniaczek wyjął z kieszeni składany metr krawiecki. Kąsek nie za tłusty, ale będzie go można podarować wdowie Głaszy, która szyje babom kiecki, weźmie z podziękowaniem. „Amerykańskiemu" skroił zegarek – tandeta, miedziany, wart może z półtora rubelka.
Schował zdobycz do worka i wkręcił się w gromadkę pejsatych podrostków – niektórzy wrzeszczeli coś po swojemu, większość jednak po rosyjsku. Wszyscy chudzi, z dużymi grdykami i piskliwymi głosami.
Hałasowali, bo z dolnego pokładu przyszedł do nich rabin, żydowski pop. Natychmiast się do niego rzucili.
Rabin był postawny, w czapie z futrzanym oblamowaniem i w kapocie do kolan. Długie siwe brodzisko, pejsy niczym dodatkowe dwie brody, gęste brwi – jeszcze dwie małe bródki. Żydzięta go obstąpiły i nuż się skarżyć. Bochniaczkowi w to graj – im tłoczniej, tym łatwiej.
– Rebe, mówiłeś, że popłyniemy jak wybrańcy w arce Noego! A tu jakiś chojszechl – piszczał piegowaty Żydek. – Kogo tu nie ma! Jakby mało było tych amerykanerów, to jeszcze apikojresy[1] syjoniści i goje pożerający słoninę – to o Niemcach, domyślił się Bochniaczek – a nawet... tfu! tfu!... goje, co to udają Żydów!
– Tak, tak, „znajdy"! A razem z nimi, jak mówią, sam ich prorok! O którym opowiadałeś straszne rzeczy! – podchwycili inni.
– Manujła? – Rabinowi błysnęły oczy. – Jest tutaj? Szatańskie nasienie! Uważać mi! Nie zbliżać się do niego! I do „znajd" też!
Jeden z narzekających pochylił się ku zarosłemu siwymi włoskami uchu i zaszeptał, ale niezbyt cicho, bo Bochniaczek usłyszał każde słowo.
– A jeszcze, powiadają, ci są tutaj. „Chrystusowi oprycznicy". – Słowa zostały wypowiedziane pełnym grozy, świszczącym szeptem, tak że wszyscy pozostali natychmiast zamilkli. – Chcą nas zabić! Rebe, nie wypuszczą nas żywych! Lepiej byśmy zostali w domu!
O „Chrystusowych oprycznikach" Bochniaczek czytał w gazecie. Od dawna wiadomo, że w niektórych miastach, gdzie zajęcia mało, ale złości dużo, ledwie trafi się jakaś okazja, to ludzie zaraz rzucają się bić Żydów. Czemuż by nie bić i nie grabić, jeśli władza pozwala? Jednak oprócz zwyczajnych pogromowców od pewnego czasu pojawili się jeszcze jacyś „oprycznicy", ludzie poważani, którzy poprzysięgli nie dawać spokoju Żydom i ich poplecznikom. I jakoby zabili już kogoś –jakiegoś adwokata i studenta. Że adwokata, to jeszcze, wszyscy oni to bezwstydni zdziercy, ale czym im student zawinił? Też pewnie miał ojca i matkę.
To zresztą sprawy odległe. Nad Rzeką rodzicielką, chwała Tobie, Panie, ani „opryczników", ani pogromowców nigdy nie bywało.
Kiedy Żydzięta podnosiły gwałt, Bochniaczek paru z nich przetrzepał kieszenie, ale zyskał ledwie piątaka i dwudziestkę.
Żydowski pop zaś przez chwilę słuchał i nagle jak nie tupnie nogą!
– Milczeć!
Zrobiło się cicho. Starzec zerwał z nosa okulary i wsunął do kieszeni (błysnęła oprawka – ani chybi złota). Z drugiej kieszeni wyjął pękate książysko w skórzanej oprawie i otworzył. Coś groźnie zaklekotał po swojemu, a potem powtórzył to po rosyjsku – widać byli tutaj Żydzi, którzy niekoniecznie rozumieli własne narzecze.