– „I rzekł Pan do Mojżesza: Dokądże ta zła gromada szemrze przeciwko mnie? Narzekania synów Izraelowych słyszałem. Przeto powiedz im: Żywię ja, mówi Pan: jakoście mówili, gdym ja słyszał, uczynię wam. Nie wnidziecie do ziemie, o którą podniosłem rękę moje, żebym wam mieszkać dał"[2]. Czy słyszeliście, niedowiarki, co zostało powiedziane Mojżeszowi?
Z białą brodą i ze wzniesionym ku górze palcem sam był podobny do Mojżesza z obrazka, który Bochniaczek widział w Biblii.
Wszyscy się pokłonili. Bochniaczek też się przygiął i wsunął rękę między dwóch, którzy stali przed nim. A rękę miał szczególną, prawie w ogóle bez kości, na samych chrząstkach. Wyginać się mogła we wszystkich kierunkach, a jeśli trzeba, to i wydłużała się ponad wszelkie ludzkie możliwości. Tą swoją niezwykłą ręką Bochniaczek sięgnął do rabinowej kieszeni, zahaczył małym paluszkiem okulary, przysiadł na piętach i kaczym chodem zniknął we mgle.
Okulary wziął na ząb. Złote, jak rany boskie!
Żydowski pop grzmiał tymczasem zza pochylonych pleców:
– Jakem Aron Szefarewicz, przepędzę każdego, który będzie małodusznie szemrał! Popatrzcie na siebie, wyschłe robaki! Na co byście się przydali „oprycznikom"? I komu w ogóle...
Bochniaczek już nie słuchał, nie chciał kusić losu. Mgła zgęstniała całkowicie, ledwie widać było poręcze. „Razyniec" zaczął się posuwać wzdłuż nich. U-duuu!!! – zadudniło ogłuszająco z góry. To znaczy, że obok sterówka. Kiedy parowiec przestał dudnić, do Bochniaczkowych uszu dotarły dziwne słowa. Ktoś przed nim deklamował śpiewnie:
Dała oddech moim ustom, Potem pochodnię swą zgasiła I cały świat na Tu i Tam W chwili szaleństwa rozdzieliła. Poszła – / zimno się zrobiło...
– Przestań wyć, Koloseuszu – przerwał inny głos, ostry i drwiący. – Lepiej wzmacniaj muskuły. Po co ci dałem rubber-bal?
Z lewego brzegu zadął wiatr i całun mgielny w mig się przerzedził. Pod schodkami sterówki Bochniaczek ujrzał całą kompanię: siedziało tam ze dwudziestu chłopaków, a z nimi dwie dziewczyny.
Dziwaczne to było towarzystwo, nieczęsto takie zobaczysz. Wśród chłopców wielu było okularników i kędzierzawych, a i nosaci się trafiali – z wyglądu niby Żydki, a niby i nie. Bardzo byli weseli, każdy z uśmiechem od ucha do ucha. Jeden z nich był starszy, barczysty, pod rozpiętą bluzą miał marynarską koszulkę, a w zębach fajkę. Ani chybi człowiek morza, bo i bródkę miał bez wąsów – tak golą się marynarze, żeby nie podpalić się węgielkiem z fajki.
Jeszcze dziwniejsze były dziewczyny. A raczej nie dziewczyny, tylko panienki.
Pierwsza szczuplutka, o białej skórze, oczyska na pół twarzy, ale włosy, głupiutka, ostrzygła nie wiedzieć dlaczego po chłopięcemu. A włosy miała wspaniałe, gęste, ze złotym połyskiem.
Druga niziutka, okrąglutka, a ubrana tak, że boki zrywać: na głowie biała płócienna czapka z malutkim rondem, zamiast sukienki krótkie spodnie w zielonym kolorze, tak że nogi całe na widoku, na nich zaś białe skarpetki i lichutkie pantofle na skórzanych rzemykach.
Bochniaczek aż zamrugał na tak rzadkie dziwowisko. Bo i jakże – widać wszystko od kostek po grube uda, z zimna całe w gęsiej skórce.
Ciekawiły go jednak nie tylko nogi.
Co to za ludzie? Dokąd płyną i po co? I co to takiego ten „raberbol"?
Niezrozumiałe słowo wyrzekł brodaty. Ów zaś, który recytował wiersze, zaśmiał się na jego wymówkę i zaczął poruszać ręką. Bochniaczek przyjrzał się dokładniej – chłopak trzymał w dłoni czarną kulę i wciąż ją ugniatał. Tylko po co?
– Marzniesz, Małke? – zapytał brodaty grubaskę, bo też dostrzegł jej gęsią skórkę. – To nic, będziesz wspominała tę podróż niczym raj. Chłodno i wody pod dostatkiem. Dlaczego wyznaczyłem zbiórkę w Niżnim? Żebyście pożegnali się z Rosją. Patrzcie, oddychajcie. Wkrótce nie będzie czym. Nie wiecie jeszcze, co to takiego prawdziwy upał. A ja wiem. Pewnego razu staliśmy w Port Saidzie, trzeba było połatać poszycie. Zwolniłem się u kapitana na tydzień – zapragnąłem posmakować pustyni, przyjrzeć się jej.
– I co, przyjrzałeś się? – zapytała delikatna panienka.
– Przyjrzałem się, Rochele, przyjrzałem – uśmiechnął się brodacz. – Nie mam takiej białej skóry jak ty, a i tak pod wieczór twarz miałem w bąblach. Wargi popękały i mocno krwawiły. Gardło –jakby ktoś przejechał po nim pilnikiem. O piciu wody mowy nie ma – trzeba lizać sól.
– Dlaczego sól, Magellanie? – zdziwił się jeden z chłopaków.
– Dlatego, że kiedy się pocisz, z organizmu wydalana jest sól, a to gorsze niż brak wody. Można od tego zdechnąć. Pocę się, liżę sól, ale jadę przed siebie. Postanowiłem sobie tak: dwieście wiorst do Gazy, tam dzień odpoczynku i z powrotem. – Magellan wypuścił strużkę dymu. – Tyle że do Gazy nie dotarłem, pobłądziłem. Głupiec ze mnie, bo miałem nadzieję kierować się wedle słońca i nie wziąłem kompasu. Trzeciego dnia pustynia zaczęła się kołysać i płynąć. Zupełnie jak na falach: w lewo, w prawo, w lewo, w prawo. W oddali zobaczyłem brzezinę, a potem jezioro. Aha, myślę sobie, to mamy i miraże. Wieczorem zaś, kiedy barchany zaczęły rzucać długie cienie, zza wydmy wypadli Beduini. W pierwszej chwili pomyślałem, że to jeszcze jeden miraż. Wyobraźcie sobie: trójkątne cienie, które pędzą z niezwykłą szybkością i wciąż się powiększają. A to oni puścili cwałem wielbłądy. I najważniejsze – wszystko to w całkowitej ciszy. Ani dźwięku, tylko piasek cichutko szeleści. Ostrzegano mnie przed rozbójnikami. Miałem ze sobą winchestera i rewolwer. A tu, skończony idiota, zastygłem w siodle i patrzę, jak śmierć gna mi na spotkanie. Wspaniały widok – nie można było oczu oderwać. Bo co na pustyni jest najgroźniejsze? To, że od słońca i wysiłku przytępia się instynkt samozachowawczy.
Wszyscy słuchali gawędziarza, wstrzymując oddech. Dla Bochniaczka też było to ciekawe, ale i o robocie nie wolno zapominać. Z kieszonki komicznych spodni grubej Malke wystawała zachęcająco portmonetka. Bochniaczek nawet już ją wyciągnął, ale włożył z powrotem. Żal mu się zrobiło głuptaski.
– Ależ nie tak! Przecież pokazywałem! – Magellan przerwał opowieść. – Czemu poruszasz całą dłonią? Palcami, palcami! Daj no tutaj!
Odebrał okularnikowi Koloseuszowi kulę i zaczął ją ściskać.
– Rytmicznie, rytmicznie. Tysiąc, dziesięć tysięcy razy! Jak z takimi palcami utrzymasz konia w cuglach? Łap i ćwicz.
Odrzucił kulę, ale niezdara wierszokleta jej nie pochwycił.
Kula stuknęła o pokład i jak ci nagle nie podskoczy! Tak jakoś dźwięcznie, czupurnie – Bochniaczkowi bardzo się to spodobało.
Piłeczka, odbijając się, uciekła po pokładzie, a tymczasem z prawej strony znowu nadciągnęła mgła i utopiła całe dobrane towarzystwo w gęstym mleku.
– Oferma! – dobiegł głos Magellana. – No dobrze, znajdziesz później.
Ale na magiczną piłeczkę nastawił się już Bochniaczek. Ciekawa sztuczka. Podaruje sieją gazeciarzowi Parchomce, niech się chłopczyna cieszy.
Byle tylko nie wypadła za burtę. Bochniaczek przyspieszył kroku.
Gdyby popatrzeć z boku, wyglądało to śmiesznie: toczą się dwie kulki, jedna malutka, druga duża. Stój, nie uciekniesz!
Piłeczka natknęła się na coś ciemnego i zastygła w miejscu. Natychmiast ktoś ją podniósł.
Bochniaczek tak zajął się pościgiem, że omal nie wpadł na człowieka, który siedział na pokładzie (to na nim żwawa rubber-ball zakończyła swój bieg).