– Do Puermageze? -Tak.
– W obliczu wojny?
– Na wojnę i tak nic nie po, nie po, nie poradzę, a usuwając go z widoku, zmniejszam szansę spełnienia się przyszłości zasygnalizowanej przez Studnię. Kto chce wojny? Nikt nie chce wojny. Pozwólmy temu zgasssnąć, nie dolewajmy oliwy do ognia.
– Cesarz dał gwarancje?
– Zastanów się, Angelika.
Spojrzała na ojca pytająco. Tylko uniósł brew. Pewne rzeczy są aż nazbyt oczywiste.
Obowiązywał protokół FTIP. W stopniu, w jakim było to w ogóle możliwe, zabezpieczono się przed pośrednią i bezpośrednią ingerencją Cesarza, cenzurując inf. Cesarz nie był w stanie słyszeć ich rozmowy. Angelika mogła się założyć, że na razie nie słyszał także o najnowszej wróżbie Studni Gnosis. Wobec tego nie miał powodu dawać gwarancji Zamoyskiemu. Zaś prośba o nią szłaby właśnie dokładnie po linii wróżby, bo wysuwałaby Zamoyskiego na scenę i czyniła zeń istotny element gier politycznych. Jeśli Judas chciał uniknąć wojny – a chciał, na pewno chciał, Angelika wierzyła jego słowom, nie potrafiła wyobrazić sobie powodu, dla którego pragnąłby zniszczenia Cywilizacji – jedyne, co mu pozostało, to właśnie usunąć Zamoyskiego ze sceny, zepchnąć go z pierwszej linii. A czy istnieje w Sol-Porcie odleglejsza prowincja niż Puermageze? Z pewnością trudno o taką na Ziemi.
– Mam go pilnować? – spytała.
– Masz go trzymać w cieniu. Z dala od Plateau.
– Co mówią inkluzje?
Gnosis posiadała sześćdziesiąt inkluzji zamkniętych, kilkanaście otwartych, miała udziały w setkach dalszych i korzystała z usług większości wyzwolonych (pracowały głównie jako tłumacze, budując rozmaite Subkody). Łączna liczba inkluzji stworzonych przez korporację McPhersonów wynosiła już ponad dziesięć tysięcy; seminkluzje logiczne liczono na setki tysięcy.
– Ważą stany prawdopopopopo-dobne – odparł Judas. – Prognozy krzyżowe z innych Studni.
– Komu przypisują zamachy?
– Tu są niejasności – przyznał i wtem kichnął głośno. Wyjął chusteczkę, upuścił, podniósł, upuścił, podniósł, wy-smarkał nos (popłynęło z nozdrzy jeszcze więcej białej mazi) i zaklął melancholijnie.
Z drugiego końca komory dobiegł ich okrzyk:
– Na zdrowie!
Judas odwrócił się i spojrzał na Moetle'a poprzez gęstą zawiesinę wypełniającą zbiornik z Anną McPherson. Moetle ćwiczył właśnie z pomocą doktora Soydena chodzenie, siadanie i wstawanie; nadal trząsł się niczym epileptyk. Manifestacje medicusa obserwowały każdy jego ruch.
Sam Judas, którego zużyte manifestacje bioware'owe należało liczyć w setkach, miał w tym zakresie doświadczenie i wiedzę większe od doktorowych. Wszak tylko tego dnia było to już trzecie jego ciało.
– Co do Moetle'a – rzekł powoli, jeszcze bardziej ściszywszy głos – nie ma pewności, czy rzeczywiszcze był to zamach. Nie ma nawet pewności, czy rzeczywiszcze umarł. Może i będzie musiał dokonać syntezy dwóch frenów; to nigdy nie jest przyjemne. Ale… – wrócił wzrokiem do córki i wzruszył ramionami.
– Porwanie dla pamięci?
– Inkluzje myślały i o tym – przyznał McPherson. – Lecz Moetle znajduje się zbyt nisko w hierarchii decyzyjnej, za mały to zysk w stosunku do ryzyka. Cóż takiego w najlepszym razie wyciągnęliby z jego głowy? No i faktycznie nikt nie wie, gdzie on tą trojką poleciał.
Judas sięgnął dygoczącą ręką i odgarnął włosy opadające na twarz Angeliki.
– Natomiast gdy chodzi o morderstwa na mnie… Inkluzje głosują za co najmniej dwiema niezależnymi próbami. Obie totalne. Pierwsza groszniejsza: ta nanoman-cja, która najwyraszniej przełamała protokół, oraz zalew Plateau, tak, to było bardzo niebes-bezpieczne, prawie im się udało sięgnąć Pól z moimi archiwizacjami. Inkluzje nie mają pojęcia, jak to w ogóle możliwe. Chyba że ten mityczny Suzeren… Cesarz posypuje głowę popiołem.
– No tak. Dużo ci teraz z tego -
– To są bardzo przydatne długi wdzięczności, Angel, nie lekceważ słowa Cesarza. Dlaczego długowieczni są tak potężni? Ponieważ mieli czas, by uzależnić od siebie prawie wszystkich. Śmierć przecina te sieci kontaktów, przysług, wpływów, ich nie można odziedziczyć, nie rosną więc ponad pewną skalę – jeśli jednak nie umierasz, sieć rozrasta się w nieskończoność. Czy zauważyłaś, że pierwszym is-is-istynktem starców jest irytacja na wszystko, co nowe, co przychodzi spoza znanego im świata? Nie należy do sieci – stanowi więc zagrożenie. My…
– Tak? – Angelika przysunęła się bliżej, to już był prawie szept.
Ojciec potrząsnął głową.
– A druga próba – mruknął, przekrzywiając głowę, aż coś strzeliło mu w karku – to był klasyczny atak wirusowy, co prawda niezwykle zjadliwy, chyba znali zewnętrzne kody, zbyt szybko pękło krypto finityczne. Na szczęście okazał się
źle wycelowany: po tej pierwszej próbie prze adresowaliśmy moje archiwizacje.
– Tylu ich, że w doku wytrącają sobie wzajem sztylety, trucizna skapuje na posadzkę – mruknęła Angelika.
– Coś w tym stylu. – Ojciec puścił do niej oko (powieka mu się zacięła i popadł na kilkanaście sekund w tik mimiczny). – Najoczywistszym kandydatem są Horyzonta-łiści, ale tu trzeba kandydatów dwóch. Kto drugi? A skoro znajdziemy drugiego podejrzanego, to ten pierwszy też staje się wątpliwy.
Angelika nawijała w zamyśleniu włosy na palce.
– De la Roche chyba się spodziewał u…
– To phoebe bez Tradycji, po zachowaniu niczego nie poznasz.
– Może w to właśnie celowału…
– Może.
– One oczywiście hodują nas sobie na swoich Polach, wiedzą, jak na nas zagrać.
– Lub wydaje im się, że wiedzą…
Tak właśnie wyglądała ta pułapka, w którą pochwycił był ją ojciec: aksamitny potrzask zaufania. Jeszcze chwila takiego dialogu – i nie była w stanie wyobrazić sobie jakiejkolwiek formy odmowy jego prośbie.
Wyszła z zamku, pożegnała się z matką, odnalazła Za-moyskiego i zaciągnęła go na lotnisko; z początku wystarczył żartobliwy flirt, w końcu musiała go ciągnąć prawie siłą. Bagaże czekały już w samolocie. – Czas, czas, potem będziemy się droczyć – poganiała wskrzeszeńca. Adam z widocznym wysiłkiem okazywał irytację i oburzenie; rozpaczliwie starał się odgrywać normalnego człowieka i produkował ku udręce Angeliki setki podchwytliwych pytań. Prawda jednak od dawna przeciekała do niego na drodze podświadomej osmozy nienazywalnego. Krzyczał, lecz nie opierał się – opór nie miał sensu; ta prawda również
do niego dotarła bez pośrednictwa słów. Wszedł do samolotu, usiadł, zapiął pasy. Poznała po sposobie, w jaki zakładał nogę na nogę: nie chciał się w jej oczach ośmieszyć. Wciąż wszakże pytał i w końcu powiedziała mu: – Z tego, co wiem, wskrzeszono cię z resztek znalezionych we wraku „Wolszczana" przez crójzębowiec ojca. Dodaj sobie sześćset lat.
Omal zasnęła w kąpieli. Woda jednak szybko oddała ciepło i Angelika ocknęła się z dreszczem. Wytarła się, rozczesała włosy.
Burza już się skończyła (Afryka to mężczyzna, jego gniew i rozkosz nigdy nie trwają długo) i McPherson otworzyła okno na chłodną wilgoć nocy. Noc była ciemna, bezksiężycowa, lecz wystarczyło Angelice opuścić powieki, by ujrzeć ten sam krajobraz, który przez te wszystkie lata dzień po dniu wypalał się jej w mózgu freskami odbitego żaru: po połowie suche pustkowie nadbrzeżne, po połowie srebrnobłystna toń oceanu.
Podczas pierwszych nocy spędzonych w tej celi Angelika (ale jaka Angelika? – me ta, inna, pięcioletnie szczenię) bała się wyglądać przez okno; zresztą przed zmrokiem, za dnia, także. Przerażało ją owo nieskończone pustkowie, dwie nieskończoności dwóch żywiołów. A kiedy już spojrzała, nie mogła oderwać wzroku – potem śniły się jej przebudzenia w samotności, na absolutnie cichym bezludziu, gdzie nawet milczenie było krzykiem, bardziej desperackim od krzyku. Arthur, syn Mue, starszy od Angeliki o siedem lat, zabierał ją za pozwoleniem ojca Frenete na spacery po okolicy klasztoru i wioski Puermageze. Stopniowo spacery wydłużyły się do kilku-, kilkunastodniowych wypraw w głąb czarnej Afryki. Trwało to, dopóki rodzina Mue nie
została wypędzona z Cywilizacji; Arthur odleciał z Puer-mageze. Angelika chadzała sama. Czasami przyłączał się któryś z jezuitów. Na przykład ojciec Mervaux był zapalonym myśliwym, pokazywał jej blizny pozostawione przez pazury lwa, klął się, że oryginalne. Podchodzili razem słonie. Kiedy pierwszy raz zobaczyła śmierć słonia, ścisnęło ją w gardle. To zwierzę umiera jak bóg. Myśliwy dopuszcza się tu świętokradztwa największego z możliwych. Stara samica stała na pagórku, unosiła trąbę, by wychwycić przeczuwane już zapachy. Kula Mervaux zgruchotała słonicy grubą kość czoła i zdewastowała mózg. Samica nie zdążyła nawet ryknąć. Stała jeszcze przez chwilę – bezruch pomnikowy – po czym zaczęła upadać. Upadała, upadała, upadała – Angeli-ce omal serce nie pękło – ona wciąż upadała. Poczuli, jak zatrzęsła się ziemia, gdy słoń wreszcie runął w trawę. Majestat tego zwierzęcia jest zbyt wielki; majestat jego śmierci sięga rejestrów zarezerwowanych dla przeżyć mistycznych. Zwierzyła się ojcu Mervaux. – Nieraz wystarczy, żebym wyjrzała przez okno i widzę je tam, stojące nad plażą, samce, samice, młode. Nie powinieneś był jej zabijać. – Ojciec Mervaux w odpowiedzi rzeki jej coś strasznego; – Serce myśliwego, aniele. Pójdziesz i wytropisz. – Prędzej by sobie rękę odcięła! Zresztą i tak nie miała czasu na kolejne wyprawy. Ojciec Japre, lingwista, rozpoczął z nią swój kurs metajęzykowy. W Puermageze takim właśnie rytmem toczyła sią nauka: w ciągach tematycznych. Dni i noce schodziły jej na utrwalaniu mnemoschematów gramatycznych, wyprowadzaniu całych słowników z zadanych procesów Subkodu. Ale sny, sny były bezsłowne. Widziała stado. Sa-miec-przewodnik obracał ku niej wielkie kły, ciemnożółte od roślinnych soków. Aż któregoś ranka odwiedził ją ojciec Frenete i rzekł, iż wobec widocznego, a nie ustępującego jej rozkojarzenia ojciec Japre zawiesza dalsze lekcje. Ojciec Frenete wiedział o słoniach. Pobłogosławił ją i pożegnał. Nie