Выбрать главу

było w tym żadnego przymusu, jedynie przyzwolenie na wypełnienie powinności wieku. Za dwa tygodnie miała skończyć piętnaście lat. Spakowała plecak, zarzuciła na ramię ciężką abmerę (prezent od ojca Mervaux) i opuściła Puermageze. Nikt z nią nie pójdzie i nikt nie pójdzie za nią, jeśli sama nie wróci, świetnie wiedziała; między innymi za to właśnie rodzice przysyłanych tu dzieci płacą zakonowi – za prawo do ryzyka. Chciała mimo wszystko wziąć ze sobą Goatesa, który uczył ją hieroglificznego pisma ziemi. Ten jednak tylko pokręcił głową. Tak więc poszła sama. W stajniach Puermageze znajdowało się wiele wierzchowców, nie genimalnych, lecz i tak bardzo wytrzymałych i inteligentnych, uodpornionych na kontynentalne zarazy; mimo to poszła na piechotę: tak chodzą wszyscy myśliwi. Nie jestem myśliwym, nie jestem myśliwym, mówiła sobie, nie zabiję słonia. Abmera był to ręcznej, makro materiałowej roboty karabin na bezodrzutową amunicję twardopowło-kową kalibru.540; w tradycyjnych karabinach tego typu kolba za każdym strzałem wykopywała bark ze stawu. Angelika znała trasy słonich wędrówek, większe i mniejsze stada przemierzały Afrykę przez ostatnie stulecia po tych samych ścieżkach, miały swoje błotne baseny, miały gaje wypasu, pustynie i bagna konania. Szła na wschód, naprzeciw słońcu – dusznymi popołudniami, nocami mroźnymi, gdy szron srebrzy się na ostrzach traw. Budząc się przy wygasłym ognisku, widziała niewiarygodnie jasne ślepia hien, które podkradały się, by wyżreć nie dosyć głęboko zakopane ekskrementy. Zastrzeliła trzy, gdy podeszły za blisko, pociski abmery dziurawiły je niczym niewidzialna, gruba jak pięść włócznia. Szła, a podczas całej wędrówki nie zobaczyła żadnej ludzkiej istoty. Jak daleko sięgała wzrokiem spod szerokoskrzydłego kapelusza, jak daleko by sięgnęła wzbiwszy się w powietrze na kilometry – była tu jedynym człowiekiem. Zorientowała się, że od ponad

tygodnia nie wypowiedziała ani słowa. Po wszystkich ćwiczeniach z ojcem Japre tak ją zadziwiła ta naturalność całkowitego odzwyczajenia się od mowy, iż nie mogła się powstrzmać i zagadała do napastującego ją miodowoda; własny głos zabrzmiał jej obco. Kto to mówił? Ptak też się przysłuchiwał, przekrzywiając główkę. Milczenie jest niebezpieczne. Idąc mruczała pod nosem: – Gdzie one są, dokąd poszły…? – Kończyło się jej pożywienie. Upolowała antylopę, pulchnego cielaka, takie mięso najlepsze; cała umazała się krwią. – Jestem myśliwym, oczywiście, że jestem… – Umyła się w strumieniu, a wychodząc z niego, zobaczyła na przeciwległym brzegu talerzowate wgłębienia w wyschniętej ziemi. Goates oceniłby je na trzy-cztery dni. Zapakowawszy uwędzone najlepsze kawałki mięsa, ruszyła po śladach stada. Liczyło około pięćdziesięciu sztuk, w tym prawie tuzin młodych. Szła już na północ, ciemność przetoczyła się na lewą stronę, gdzie jej miejsce. Słonie wędrowały w tempie bezcelowej włóczęgi – gdyby znajdowały się w trakcie długodystansowego marszu, nigdy by ich nie doścignęła, potrafiły tak biec całymi dniami. Ale szczęście jej sprzyjało. Szczęście, przeznaczenie, Bóg, diabeł – w każdym razie doszła je purpurowym świtem, stały w zakolu bagnistej rzeki. Najpierw usłyszała trzaski łamanych drzew, o które ocierały się w przedsłonecznym półmroku, trzaski głośne niczym moździerzowe eksplozje. Zrzuciła plecak, zdjęła z ramienia abmerę, podeszła pod wiatr. Purpurę nagłego świtu miała teraz przeciwko sobie, sylwety słoni przesuwały się na tle odgwieżdżonego płótna nocy niczym papierowe demony w japońskim teatrze cieni. W wielkiej ciszy docierały do Angeliki głośne prychnięcia i pierdnięcia zwierząt, i ich zapach, były tak blisko, odbezpieczyła broń. Dłoń sama przesunęła się po drewnie i nacisnęła zimny metal, śmierć przysiadła na prawym ramieniu Angeliki, karabin podskoczył jej do oka, spojrzała przez lunetę, no

i zobaczyła tego samca, jak obraca ku niej swe wielkie, żółte ciosy, małe oczka spoglądają ze spokojem, obwisłe uszy poruszają się powoli, był ogromny, był potężny, groźny nawet w sennym rozleniwieniu, był piękny. Musiała oddychać przez otwarte usta, petną piersią, tak wielki głód tlenu ją ścisnął, takie uniesienie poczuła, ból podmostkowy. Patrzyła na samca i wiedziała, że nie jest już w stanie odjąć palca przyłożonego do spustu, opuścić zimnej abmery, czas biegł po paraboli, chwila wymagała zamknięcia, rzucony kamień zawsze spada. Łumch! Strzał był mistrzowski, słoń bezwładnie przewrócił się na bok, jakby ziemia obróciła mu się pod nogami. Angelika przeładowała. Wokół zabitego zebrały się inne zwierzęta, rozległy się ryki. Strzeliła po raz drugi, w powietrze. Stado wpadło w panikę, runęło przez błotne koryto wprost w tunel krwawego światła otwierający się we wschodzącym Słońcu nad odległym horyzontem. Ziemia trzęsła się jej pod stopami, gdy podchodziła do ubitego samca – czy od tej gromadnej ucieczki przerażonych zwierząt, czy z galopu jej własnego serca. Samiec leżał na boku i wciąż był od niej wyższy, takim go postrzegała. Przystanęła pięć-sześć metrów od głowy słonia; bała się zbliżyć bardziej. Wiedziała, że jest martwy, a jednak bała się, że gdy doń podejdzie – on machnie trąbą, poruszy łbem, ten ostatni raz wierzgnie nogą, i złamie jej kręgosłup, wypruje wnętrzności, zmiażdży. Była o tym przekonana, a jednak podeszła, dotknęła, oparła but o wielki brzuch. Żyła. Zabiła słonia i to był ten jej słoń, zabity. Powaliła majestat. Zabezpieczyła teraz i odrzuciła abmerę, odrzuciła kapelusz, zsunęła buty i zdjęła skarpety, wyzwoliła się z kurtki, koszuli, szortów. Naga stanęła nad słoniem. Obiema rękami zaczęła zbierać z twardej, szorstkiej skóry zwierzęcia błoto i kłaść je na siebie pełnymi garściami. Słońce tymczasem wspięło się po błękicie i scena naraz eksplodowała kolorami. Przed chwilą Angelika drżała jeszcze z zimna – teraz

schła na niej ciepła skorupa gliny. Rozpaliła ognisko. Wróciła po plecak; wydobyła maczetę i odrąbała słoniowi trąbę. Upiekła ją i zjadła. Była dokładnie tak smaczna, jak Ange-Uka pamiętała. Zwymiotowała. Poszła po wodę. W jednej z czystszych kałuż przyrzecznych ujrzała swoje odbicie. Wstrząsnęło nią tym bardziej, że było tak niewyraźne. Tylko białka oczu błysnęły jasno. Nie potrafiła się w sobie rozpoznać. Patrzyła i patrzyła, bo to był ważny obraz, czuła, że musi go zapamiętać, że on ją określi na lata, na stulecia, na wieczność; wmówiła to sobie i uwierzyła, i wobec tego była to już prawda. – Ja. Ja. Ja. Tak. – Nabrała wody, obraz zniknął. Odtąd jednak widziała go, ilekroć spoglądała w lustro, i uśmiechała się wówczas do siebie sekretnie, bo w tych zwierciadłach były czyste ubrania, gładka skóra, lśniące włosy, podczas gdy ona pamiętała o chropowatej czerni zwierzęcego błota. Nie śniły się jej już słonie, nie bała się pustkowi zaokiennych, chyba nawet przestała tęsknić za rodzicami, za Farstone. Tylko jedna wątpliwość pozostała, teraz jeszcze spotęgowana przez to, co Judas rzeki podczas swojej wizyty w Puermageze – czy mianowicie on o tym wiedział, czy to zaplanował, czy również za to płacił zakonowi…? Słonie.

I o tym teraz śniła – o nim, o ojcu: o śmierci i zmartwychwstaniu Judasa McPhersona.

Piętro niżej, kilka cel dalej Adam Zamoyski także śnił o zmartwychwstaniu – swoim i cudzym. Śnił i nie był pewien, czy to wspomnienie, czy oniryczna imaginacja. Wspominał prawdę, czy wspominał kłamstwo?

We śnie pamiętał bowiem doskonale: siódmego dnia ujrzeli wieże miasta.

Siódmego dnia ujrzeli wieże miasta, a rozciągało się ono na czerwonej równinie długim owalem niskiej zabudowy,

Rzeka Krwi cięła je na dwie idealnie równe połówki. Roz-gryzacz Planet wisiał na wieczornym nieboskłonie, chaotyczna konstelacja nibygwiazd, oświetlająca opustoszałą metropolię zimnym światłem. Wrzeciona słońca, Hakaty, nie było widać. Panował nieskończony wieczór, inercjały w jądrze globu pracowały pełną mocą, niwelując jego ruch wirowy, ciążenie było nieco większe. Komjądra włączono prawie trzysta godzin temu i atmosfera zdążyła się zwichrzyć do jednej, wielkiej, nieustającej burzy, a z dziesiątków tysięcy podwodnych i napowierzchniowych wulkanów wyrzygnęło pod niebo miliony ton brudnej lawy i popiołu.

Ziemia trzęsła się pod ich stopami, gdy schodzili ku miastu.

– Narwa – rzekł Zmartwychwstaniec. – Narwa, Narwa.

Miasto nazywało się Narwa, planeta nazywała się Narwa, bogowie zwali się Narwa, Narwa było przekleństwem i okrzykiem radości, Narwą zaciągały się ich myśli.

MultiEdward błysnął w trzech osobach, skoczył na fali w bok, pod falą w górę, miał skrzydła i nie miał skrzydeł, śpiewał i milczał. Zbiwszy się w jedność, uklęknął i pokłonił się miastu, czterokroć bijąc czołem o glinę, aż ta pozostawiła mu na skórze nad nosem ślad: grubą, czarną linię, znak sakralnego namaszczenia. I znowu stracił zdecydowanie, rozbijając się na dwa warianty: jeden odwrócił się na pięcie i pobiegł wstecz, wrzeszcząc z przerażenia – drugi wyjął Miecz 2.01 i sprawdził go na przedramieniu: pręga krwi, gdy zniknęla skóra.

Zamoyski szedł, duchy zmarłych podpowiadały mu drogę -

– Panie Zamoyski!

Weszła, kiedy spal, i teraz stoi między łóżkiem a oknem, nieregularna plama cienia na tle gęstych kłębów jasności – tyle widział na wpół przebudzony Adam.

– Co znowu? – zachrypiał.

Mrużył oczy, usiłując dojrzeć jej twarz. Maszyna skojarzeń powoli rozpędzała się w jego głowie. Glos kobiety – panna Angelika McPherson – Farstone, wesele – palec w mózgu Judasa McPhersona – Chińczyk z powietrza – niemożliwe.

Pamięć dnia wczorajszego rozdzierała się na tysiąc strzępów, pozostawała zimna ciemność. Aż się wzdrygnął. Nina. Sześćset lat.

– No więc chyba miał pan rację – mówiła Angelika – jest pan więźniem. Proszę się ubrać, zabieram pana na safari.

– Co-

– Dzwonił Judas, zmiana planów. Nigdy nadto ostrożności. Sporo się tymczasem zdarzyło… A nawet tutaj może pana zobaczyć wielu, którzy posiadają dostęp do Plateau, chociażby przez materialne interfejsy spod Tradycji.