Linia znaków szczególnych zasupłanego n-krotnie wycinka sawanny ginęła w punkcie zetknięcia się dnia z nocą.
– Coś im się popruł ten Sak – mruknął Zamoyski.
Rozsznurował i zdjął przemoczone buty i skarpety. Zapatrzony w punkt spotkania nieskończoności, przeszedł w poprzek pasa sawanny. Naliczył dobrze ponad dwa kilometry: po katastrofie pętla się poszerzyła.
Z jednej jego strony był mrok i woda – lecz co z drugiej? Nie na niebie – które i stąd widział , a niżej, pod stopami. Co tam się znajduje?
Lecz kiedy przeszedł dwie trzecie dystansu, sfery się obróciły – i oto stał na rozciągniętej od widnokręgu po widnokrąg spokojnej równinie, pod turkusowym, bezchmurnym niebem Afryki, ze słońcem w zenicie. Teraz widział je wyraźnie (gdy spoglądał przez rzęsy): koło bielsze od bieli, kolor bólu.
Cofnął się, aż znalazł dokładnie ten moment, to miejsce, w którym horyzonty zaczynały się prostować.
No pięknie: nie tylko że nie zobaczysz, ale nawet gdy widzisz – nie dojdziesz.
Przypomniał mu się stary dowcip topologiczny. Jak złapać w klatkę dzikiego lwa? Wejść do klatki, zamknąć ją, schować kluczyk do kieszeni, poczekać aż zjawi się lew, po czym dokonać inwersji względem prętów klatki. Lew w klatce, my na zewnątrz.
Podreptał do najbliższego zagajnika. Po drodze skaleczył się w piętę, niebo zaś na powrót się podzieliło.
W zagajniku, na polanie nad strumieniem, stały konie, a wokół wypalonego ogniska leżały posłania Zamoyskiego i Angeliki: siodła, koce.
Adam usiadł na tym samym miejscu, z którego przed godziną obserwował śpiącą dziewczynę. Przypatrywał się, jak refleksy słońca pływają po krzywiźnie metalowej menażki; Angelika kazała mu ją umyć, nie umył.
Co się stało? Na Boga, co oni z nami zrobili?
Włożył nie do końca wysuszone buty i, podążając wzdłuż strumienia – szemrał on tak samo srebrzyście, te same ptaki hałasowały w zieleni – wyszedł przed zagajnik. Ostatnie drzewa – tutaj. Pozostał lej, jak po dwutonowej bombie, stare osypisko, na którego zboczach rosła już trawa i młode krzewy. Zszedł na dół. Na dnie zebrała się woda, owady bzyczały nad nieruchomą kałużą. Gdybym zaczął tu kopać… Ile – dwa, trzy metry? Czy przebiłbym się przez niebo nad nocnym jeziorem?
Tak czy owak, zniszczenia wydawały się nieproporcjonalnie małe. Pamiętał: zaszło słońce, rozwarła się ziemia, świat przewrócił się do góry nogami. Jak to możliwe? Tak naprawdę to nie są przecież bogowie; po prostu dysponują większą wiedzą i większymi energiami do domowego użytku. Angelika zdążyła mnie przeszkolić. Co z tego, że się nie znam? Nawet do ubogich danych stosować trzeba te same prawidła logiki.
Więc? (Nad krawędzią leja pojawił się łeb hieny, hiena ziewnęła, wysunęła ozór). Więc? Może to po prostu mimo wszystko nie ten zagajnik. No nie, głupota: zagajnik jest wszak tylko jeden, w rzeczywistości nikt tu niczego nie kopiował, byłoby to takie samo złamanie praw fizyki, co per-petuum mobile. To jest ten zagajnik; i zdarzyło się, co się zdarzyło.
Wrócił na polanę. (Potwornie bolały go mięśnie, teraz wyraźniej czuł drążące mu żyły zmęczenie). Wrócił na polanę – i ponownie zwątpił. Konie leżały martwe, nad cuchnącymi truchłami obracały się chmury brzęczących głośno much. Na widok Zamoyskiego pięć hien uniosło łby. Dojadały resztki mięsa na brudnych kościach.
Odegnał padlinożerców długą gałęzią. Wycofali się zaledwie na granicę zarośli. Adam przyjrzał się wierzchowcom – temu, co z nich pozostało. Spostrzegł dziwne wygięcie
ich karków, krzywo uniesione łby, nawet pośmiertnie wykręcane przez uzdy, wciąż przywiązane do klonu dobry metr nad ziemią.
Ognisko – prawie zarośnięte. Musiał się pochylić, by znaleźć w trawie koce i resztę rzeczy. W zardzewiałej menażce mieszkała rodzina żuków.
Dlaczego nic nie zauważyłem? – zastanawiał się. Szedłem tą drogą dwa razy. Powinienem był się zorientować.
Z gałęzią wyciągniętą prosto przed siebie ponownie ruszył wzdłuż strumienia do miejsca zapaści. Tym razem szedł bardzo powoli, stopa za stopą, uważnie obserwując poruszenia dokolnej roślinności, tor lotu owadów i ptaków, grę światłocienia na wodzie, liściach, korze, wreszcie samą wodę – jak się piętrzy, jak rozlewa, z jaką werwą przeskakuje kamienie. Gałąź dzierżył niczym różdżkarz, wyczulony na najmniejszą zmianę jej wagi.
Rozpoznał Strefę, gdy powiał wiatr: wszędzie wokół trawa położyła się na ziemi, tam zaś jedynie rozmył się lekko trawy obraz, jakby źdźbła, każde z osobna, bardzo szybko zawibrowały. Granica Strefy nie była ostra i ten kilkunastometrowy owal przylegający z lewej strony do piaszczystego brzegu strumienia odznaczał się najwyraźniej na obwodzie, gdzie podnosiły się małe wiry pyłu i piasku, motyle śmigały błyskawicznie po zupełnie niemotylich parabolach, trawa zaś kładła się w spokojnym powietrzu w szerokie wachlarze. Zamoyski cisnął gałęzią z pełnego zamachu. Zafurko-tała, spadając po stromym łuku w środek Strefy. Na wysokości jakichś dwudziestu metrów przyspieszyła, by gruchnąć w trawę tak błyskawicznie, iż Zamoyski właściwie nie widział jej tam spadającej – mignęła mu przed oczyma w pionowym ruchu.
– No tak. Kły. Czas i przestrzeń.
Z ciekawości przeszedł się do następnego zagajnika.
Tam oczywiście również znajdowała się Strefa. A czego mógł się spodziewać? To ten sam strumień, ta sama gałąź.
Musiał być naprawdę zmęczony, bo dopiero pozbierawszy swoje rzeczy z polany i dokonawszy selekcji ekwipunku, spakowawszy dwie sakwy – dopiero palnął się w czoło i zaklął. Nie ta Strefa! Czas nie powinien przyspieszać, lecz zwalniać! Gdzieś tam po drodze musiałem minąć także drugą, przeciwnie zorientowaną.
Sak, myślał mętnie, błądząc wzrokiem po niebie, między nocą a dniem, po długim klinie spalonej słońcem ziemi. Sak – co, co z Saka zostało. Ostro się musiało pokopać… Rozpruł się im Sak wzdłuż i wszerz, rozpruł w szwach.
I im dłużej nad tym myślał, tym mniej trzymało się to kupy. Na moich oczach gwałcą tu fizykę, a ja mogę się tylko przyglądać z otwartą gębą. Ten pieprzony Sak to jeden wielki patchwork czasoprzestrzeni, wkładasz rękę do kieszeni i drapiesz się w jutrzejsze ucho, zajoba można dostać.
Przeniósł się na granicę zagajnika, pod cień ostatnich drzew, gdzie nie sięgała mdląca woń padliny. Wyciągnął się na ciepłej ziemi. Przebudził się przecież z całonocnego snu zaledwie parę godzin temu – a jednak oczy same mu się zamykały. Zresztą… godziny, sekundy, lata – któż może mieć pewność? Ciało przynamniej mnie nie okłamie, ciało pamięta.
Czemu ja jednak jeszcze w ogóle żyję? Czemu nie przenicowało nas w zimną próżnię? Nie powinienem żyć… Po dwakroć, po trzykroć – nie powinienem,…
Zasnął.
Chodził potem po okolicy z sakwami przewieszonymi przez ramię, z kijem w ręku. Najpierw w granicach pasa sawanny, potem zbaczając ku błękitnemu niebu.
Wahał się długo, zanim opuścił pętlę. Miał nawet taki pomysł, żeby wejść w najwolniejszą ze Stref i tam przecze-
kać, aż… Aż co? Cokolwiek. Przecież nadal był więźniem, tu nic się nie zmieniło.
Wahał się – jednak w końcu podjął decyzję i wyszedł na nieskończoną równinę. Miał dziwną pewność, że po kilku dniach jałowego wyczekiwania w Strefie i tak by nie wytrzymał i porwał się na czyny jeszcze bardziej desperackie.
Wkroczył zatem na równinę. Słońce wisiało nad głową, otwarty tunel do piekielnych otchłani – dobrze, że kapelusz ocalał. Węże i jaszczurki uciekały mu spod butów. Szedł, aż rozbolały go nogi. Wtedy usiadł, pociągnął wody z manierki. Rozejrzał się. Drzewo, głaz, drzewo, czaszka bawołu. Zawrócił. Zobaczył zagajnik już po kilku minutach.
Równina była nieskończona – nieskończona, bo także zapętlona.
Cóż pozostaje? Tylko kierunek marszu. Strony świata.
A tu ani stron, ani świata. Mógł się orientować jedynie podług krawędzi zawiniętej na nieboskłon listwy sawanny. Czyli tylko na początku, dopóki widział ją za sobą na niebie. Szybko bowiem następował obrót kosmicznego astro-labium, sfery się dopełniały i wchodził w wieczne południe afrykańskiego lata.
O ile za pierwszym razem szedł, według własnego przekonania, prostopadle do owej krawędzi, o tyle za drugim – już pod kątem mniej więcej sześćdziesięciu stopni, mierząc od lewej ręki. I tym razem liczył kroki.
Przydałby się dyktafon, pomyślał przelotnie. W sakwie Angeliki znalazł notes. Kilkanaście pierwszych stron było zapisanych; pisała po francusku, on francuskiego nie znał. Pod koniec notatek dostrzegł jednak powtarzające się słowa: „Za-moyski", a potem: „Adam". Uśmiechnął się pod wąsem. Miała drobne, pochyłe pismo, lecz niektóre wielkie litery-przebijały się swymi zawijasami kilka wierszy w dół i w górę.
Wyrwał zapisane strony i wcisnął je za okładkę. Teraz to będzie notatnik geografa-kamikaze.
Zapiski Zamoyskiego przedstawiały się następująco (pisał po polsku):
60°/650: kaskadowa grawitacja, warkocz Słońc, z lewej Strefa -T
30°/'140: krótka pętla
L* wyjście na 150°: konstrukt metaliczny (?) U. wyjście na 120°: równina etc. (do 1000 płaska pętla na 90°)
U. wyjście na 90 °: jezioro nocy, bardzo krótka pętla (to samo zielsko!)
L. wyjście na 60°:! Strefa +++T (ostre cięcie) U wyjście na 30°: pętla, cd. U wyjście na 0 °: pętla, cd.
U. wyjście na 330°: Móbius, ok. 50 m do nieba, odbicie sawanny, widzę siebie z góry (tzn. z dołu); rzuciłem tam kamień, spadł tu obok; czy rozwija się analogicznie w innych kierunkach 3D?
U wyjście na 90°/340 (za gniazdem termitów): kurtyna wodna (?) U? L ??
120°/820: Pandemonium! 150°f40: b, ciasna pętla (widzę własne plecy)