zresztą odpowiada również za odruchy samoobrony, ale o tym będzie później. A zatem -
Durenne urwał, gdy mijająca ich starsza kobieta upuściła parasol. Adam podniósł go; podziękowała. Durenne odprowadził ją spojrzeniem.
– A zatem wyobraź sobie Pałac. Wyobrażenie ma być stałe: skoro raz się zdecydujesz, nie zmieniaj, nie upiększaj, nie ułatwiaj. Obudzony w środku nocy powinieneś móc przejść go w myślach wzdłuż i wszerz; nie musi posiadać złożonej architektury.
– A potem…?
– A potem będziesz mógł dokładać do budowli kolejne cegiełki pamięci.
Zamoyski widocznie skrzywił się wówczas powątpiewająco, bo gdy Durenne odsunął chusteczkę od warg, rozciągały się one w wyrozumiałym uśmiechu.
– Proszę porozmawiać z uczestnikami wieloletnich misji, z ochotnikami z eksperymentów odosobnienia. Pałace Pamięci okazują się zawsze niezmiernie przydatne. Podobno Musterowi na Marsie to właśnie opanowanie mnemotechniki uratowało życie: potrafił odtworzyć całą drogę do bazy według zgromadzonych w Pałacu szczegółów powierzchni Marsa. Nie wiem, może. Z pewnością nie jest to jedna z tych zbędnych procedur, treningów dla treningów. Przekonasz się. Kogo ja nie szkoliłem…
– Kogo?
Durenne spojrzał na Zamoyskiego, zamrugał, zerknął do wnętrza chusteczki i schował ją do kieszeni.
– Powiedzmy, że nie pamiętam.
Zamoyski odsunął się od zdjęcia. Życia mu, jak widać, ars memoriae nie uratowała – ale może uratuje tożsamość. Jeśli nie nazywam się Adam Zamoyski i jeśli to, co pamiętam, pochodzi od McPhersonowych doktorów umysłu -
Pochodzi od nich także ten Pałac.
Rozejrzał się po zanurzonym w księżycowym cieniu tarasie. Od stawu tchnął chłodny wiatr, wierzby szemrały nad ciemną wodą, nagle zapachniało wrzosem.
Policzył stoliki zajęte: siedemnaście, łącznie z tym z paryską fotografią.
Z całej kolekcji najbardziej rzucała się w oczy ludzka ręka: naga, czarnoskóra, odcięta powyżej łokcia. Podszedł bliżej. Lewa, męska. Cuchnęła żelazem, potem i spalenizną.
– Spadamy! – wrzeszczał Washington. – Nie koryguje! Dlaczego nie koryguje!
Spadali jak kamień, wahadłowiec trząsł się w poprzecznych wibracjach, jakby za chwilę miał się rozpaść. Wiedzieli, że rozpaść się nie ma prawa, lecz wrażenie było tak przemożne, że prawie wypatrywali szczelin w ścianach.
Osobiste ekrany Zamoyskiego również telepały się na wszystkie strony; powierzchnia Narwy była na nich zamglona, kontury kontynentów się rozmywały. (Wtedy jeszcze nie znali nazwy, słowo – Narwa – wtargnęło tu z innych wspomnień Zamoyskiego).
Wszyscy byli zahermetyzowani w swych skafandrach – a jednak gdy szwy kadłuba istotnie zaczęły puszczać, zacisnęli mocniej dłonie na klamrach kokonów.
W niższych warstwach atmosfery przeszli w lot ślizgowy, uspokoiło się. Zaraz wszakże Washington począł wrzeszczeć od nowa:
– Rozbijemy się! Rozbijemy się! Rozbijemy się! – (Washington miał w krtani własne echo, zawsze dawał głośny replay; to pamiętał już Zamoyski-we-wspomnieniu).
Faktycznie, rozbili się. Wahadłowiec kapotował twardo za jeziorem, na płaskowyżu. Dwa razy go przerzuciło; zatrzymał się w pół przełamany – ale nie płonął, jeszcze nie płonął.
Zamoyskiego wyrzuciło z kokonu w stronę luku awaryjnego. Lecz w tym miejscu nie było już luku awaryjnego
– Adam walnął hełmem o górne szafki, aż go przyćmiło. Od rufy szedł dym, trzeszczało w słuchawkach, elektronika płonęła czerwonymi alarmami albo – co było bardziej przerażające – pozostawała cicha i ciemna. Tylko zarządzająca AI wydawała kategorycznym głosem polecenia i prawie już rozkazy: co ratować, co gasić w pierwszej kolejności… Za-moyski nie słuchał.
Mountclaver i Juice, również wystrzeleni ku śluzie, dorwali się do wajch jej ręcznego mechanizmu. Od przegrody pilota trzaskały głośno łukowe przepięcia. Zamoyski obejrzał się. Washington przeskakiwał właśnie zmiażdżone moduły wspomagania fizjologicznego, wyciągał ku Zamoyskie-mu rękę. Równocześnie Juice szarpnęła Adama ku wyjściu
– i dojrzał tylko spadającą jak gilotyna zewnętrzną krawędź żebra konstrukcyjnego przedziału pilotów, po czym wyskoczył w straszną jasność Hakaty.
Mountclaver i Juice odciągnęli Zamoyskiego od płonącego wahadłowca.
Adam usiadł na kamieniu i zdjął hełm. Kaszlał i charczał. Jeszcze nic nie widział, kręciło mu się w głowie – przed oczyma miał tylko tę rękę: czarna skóra, napięte mięśnie; chociaż przecież nie była naga, a obleczona w błękitny rękaw. Lecz tak zapamiętał.
Tak zapamiętał.
Odnalazłszy drogę do Pałacu, mógł go odwiedzać, kiedy tylko chciał, nie przemierzając za każdym razem tej samej drogi mozolnych skojarzeń. Odwiedzać Pałac, wąchać i oglądać stare eksponaty – i dodawać nowe.
Notes Angeliki – to pamięć zewnętrzna, łatwo ją stracić. (Co prawda, jak dowodzi życie, wewnętrzną również). Przezorność nakazuje sporządzać kopie zapasowe.
Na pustym stoliku położył pstrokato barwiony kryształ, kwiat wielopłaszczyznowy, gęsto pożyłkowany srebrem i złotem. Rzeźba kryształu odpowiadała strukturze Saka. Polizany, miał smak zimnej, gruboziarnistej soli.
W istocie jednak kryształ stanowił zaledwie symbol – jak wszystko w Pałacu – ponieważ odwzorowanie jedno-kładne wymagałoby rozwinięcia kwiatu w więcej niż trzech wymiarach: w Saltu wiele miejsc „zachodziło" na siebie, przestrzenie się przenikały, zazębiały i wypiętrzały do nieskończoności na paru metrach sześciennych – Escher do bólu głowy.
Najlepszy dowód: krater Pandemonium. Zamoyski uparł się obejść go dokoła, lecz nie przewidział, że pełny kąt może tu posiadać więcej niż trzysta sześćdziesiąt stopni. Adam zatoczył koło, a mimo to nie wrócił do punktu wyjścia. Ułamkowy spin, pomyślał uśmiechając się pod wąsem – pod wąsem, w gęstej brodzie hemingwayowskiej.
Szedł więc dalej – i tak wdepnął w studnię +G. Przygnieciony morderczą grawitacją, obsunął się po zboczu w Pandemonium. Bestia wystrzeliła ku niemu tuzinem macek. Miotnął się wstecz. Pandemonium, nie zaprzestając nieregularnych obrotów – centryfuga rozszatkowanego cienia – rozwijało się za nim po łukach i spiralach. Uciekał w panice, bojąc się od nich odwrócić: to, co widziane, było mniej przerażające.
Zadyszany, ubłocony, wgnieciony przez nadgrawitację w wilgotną ziemię, dotarł wreszcie do krawędzi krateru. Pandemonium najwyraźniej dało za wygraną: szarpnęło wstecz i wchłonęło w siebie wszystkie rozciągnięte ku człowiekowi struny – wszystkie, prócz jednej, najdłuższej, która pękła w połowie. Część macki pomknęła z powrotem w chmurę, część zaś – runęła prosto na Zamoyskiego.
Jakby chciała przyssać mu się do twarzy: chlasnęła go po skórze, przylgnęła do policzków, powiek, warg, wcisnęła
się do ust, nozdrzy, uszu. Krztusił się, drapał paznokciami. Pewny, że zginie zaduszony, przełykał ślinę wraz z krwią z przegryzionego języka – miast powietrza.
W ostatniej chwili srebrno-szara masa zrezygnowała. Zeszła mu z oczu, zeszła z ust, z twarzy. Szlusfffl
Łopotała teraz szaleńczo tuż przed nim. Na Zamoyskiego buchało z wnętrza amorficznego potwora suche gorąco.
Siedem razy – liczył w rytm walącego głośno serca – siedem razy maszkara przepoczwarzyła się, obracając się na nice i eksplodując mu w twarz nowymi kształtami, mięsisty kwiat Rorschacha – nim zapadła na trwale w formę trójglowego ptaka.
Trzykruk, machając szaleńczo skrzydłami, zawisł przed Adamem, zajrzał mu w oczy i zaskrzeczał pytająco.
Zamoyski strzelał potem do niego, lecz kule nie wyrządzały kreaturze żadnej dostrzegalnej krzywdy. Zgubić też się nie dała: zawsze była szybsza. Godziny i godziny, pętle i pętle, Strefy i Strefy – ptaszysko nie odstępowało go na metr.
Do szału doprowadzała Zamoyskiego myśl o tym upiór-kruku skradającym się ku jego głowie, podczas gdy on pogrążony jest w głębokim śnie.
Toteż w desperacji zdecydował się na drugą próbę z Pandemonium. Kalkulował: Bestia dała, Bestia weźmie. Nic z tego: trzykruk przez cały czas trzymał się z drugiej strony, z dala od wiru.
Adam usiłował go nawet złapać gołymi rękoma – tylko pokaleczył sobie dłonie.
Klął srebrnego ptaka i złorzeczył mu.
Bydlę szybko budowało swój słownik.
– Pierdku cholery spierdalajmistąd dobraaa? szlag uduszę obymcię wreszriezoczu gołymirękami mać.
Głos też był Zamoyskiego, i intonacja, i rytm; wszystko.
Mówiła prawa głowa; środkowa tylko syczała złośliwie, lewa zaś w ogóle milczała.
Złapać srebrnopióra, zamknąć, przywiązać; jakoś. Adam splótł z trawy i gałęzi sieć i zarzucił na ptaka. Gówno. Trzykruk przeleciał przez nią jak woda przez sito.
Dlatego Zamoyski tak się zdumiał, gdy Angelika po przebudzeniu wyciągnęła rękę, a ptak grzecznie usadowił się na niej ze złożonymi skrzydłami i opuszczonymi dziobami.
– Co, u licha…? Spojrzała na Adama pytająco. Wskazał brodą Crzykruka.
– Słucha cię.
– Jest dość duży, by samodzielnie rozpoznać stahsa.
– Że co?
Wyprostowała plecy i skrzywiła się. Usadziwszy ptaszysko na badylu obok {Zamoyski przygotował był zapas chrustu), przeciągnęła się i wstała. Czarny pył posypał się z niej i jej ubrania suchymi fontannami.
– Muszę się umyć.