Wić oplotła jej nadgarstek i przedramię. Angelika czekała krzyku Zamoyskiego – powinien przecież próbować ją zatrzymać, grozić i błagać, rzucić się na pomoc! – ale on najwyraźniej w ogóle nie zareagował. Skląwszy go w duchu, postąpiła naprzód. Niech się rozstrzygnie.
Wstąpiła w cień – i cień rozsunął się przed nią.
Spokojnie przeszła przez wir na drugą stronę krateru. Minąwszy oko tornada, wypuściła powietrze z płuc (więc jednak powstrzymywała oddech!). Cień za nią rozdzielał się na dwa. Uśmiechała się teraz szeroko – bo tego Zamoyski nie mógł widzieć: miała go za plecami, dwadzieścia metrów w poziomie i cztery w pionie.
Skręciła w lewo i, już prawie biegiem, okrążyła tornado, zacieśniając łuk. W biegu odrywała z Pandemonium kolejne fragmenty gęstniejącej na brzegach chmury. Wyszarpnięte ochłapy nanomatycznego żywiołu łopotały jej w dłoniach jak żywe, łącząc się, dzieląc, przeciekając między palcami i ulatując w mgielnych obłokach.
Wbiegła na krawędź krateru.
– Dawaj go tu! – krzyknęła, oglądając się na Zamoyskiego.
Ale znajdowała się w innej pętli, stąd nie widziała Adama. Gdy zrobiła jeszcze jeden krok na zewnątrz, zniknął jej z oczu sam krater i wir. Zapomniała o koronkowej strukturze Saka – a tu trzeba liczyć każdy jard i stopę.
Wróciła więc dłuższą, okrężną drogą po stoku. Zamoyski wypatrywał jej z przeciwnej strony. Wyraźnie go zaskoczyła, ale nic nie powiedział, nie zapytał i nawet nie okazał ulgi, że widzi ją żywą i całą. Na burzę w jej dłoniach nawet nie spojrzał.
Pomyślała, ile go to musiało kosztować. I pomyślała: jakie to dziecinne. Będzie tu odgrywał przede mną twardziela. A nie ma zielonego pojęcia, co się wokół niego dzieje, biedny idiota.
Lecz on na ręce Angeliki nie spojrzał, bo patrzył jej w oczy. Spotkali się wzrokiem – biedny idiota z całą pewnością wiedział, co dzieje się w jej głowie. Dostrzegł ów uśmiech wyższości, który – wydawało się jej – zdusiła, zanim jeszcze pojawił się na jej twarzy. Co powtarza ojciec
Frenece? Pyszni me są w stanie nas upokorzyć – to potrafią jedynie prawdziwie pokorni.
Opuściła wzrok; nieczęsto się rumieniła, lecz zaraz się zarumieni, krew w policzkach przebije spod opalenizny, czuła to.
– Podaj mi go – warknęła. Ostrożnie wręczył jej trzykruka.
Zaczęła dokładać do srebrnopiórego kolejne porcje na-nomatycznego ciasta. Puchnął nierównomiernie, tu szybciej, tam wolniej, ofiara żarłocznego nowotworu.
– Cc-cooo? – skrzeczał, bijąc skrzydłami, aż wiatr mierzwił im włosy; a skrzydła były teraz i srebrne, i złote, i czarne, i kryształowo przezroczyste. – Cooooo? – I to skrzeczenie w niczym już nie przypominało głosu Angełiki ani Zamoyskiego.
Oddała Adamowi ptaszysko wielkości indyka, po czym z powrotem zstąpiła do krateru. Ponieważ szła po spirali, zaraz zniknęła Zamoyskiemu z oczu. Usiadł na krawędzi kaldery, trzykruka z powrotem wcisnął sobie pod pachę.
Patrzył na linie śladów pozostawionych przez Angelikę. Krater nie był symetryczny. Po kącie nachylenia zbocza można było określić siłę lokalnej Strefy G: -G na zboczach zbyt stromych, +G na zboczach zbyt łagodnych. Obwód krateru również zdawał się zależeć od miejsca pomiaru.
Nie potrafił zrozumieć fizyki Saka. Przymierzał tak, przymierzał owak – dalej nie miało to sensu. Przede wszystkim: dlaczego dotąd nas nie zabiło? Gradienty grawitacji, jakie są konsekwencją podobnego modelunku czasoprzestrzeni, powinny okazać się mordercze dla całej wziętej w Sak flory i fauny.
Poza tym: jak to jest, że ja sam mogę wyjść z pętli, przechodzić przez kolejne załamania 3D1T – ale nie światło, światło jest zniewolone, krąży wewnątrz. Na zdrowy rozum wziąwszy, powinno być dokładnie na odwrót. Absurd!
No i przede wszystkim: cot na Boga Ojca, dzieje się tu ze światłem na granicy Stref T?! Łamał sobie nad tym głowę od czasu pierwszej przygody ze Strefą zaburzonego upływu czasu, przy zagajniku. Światło widzialne mieści się w zakresie długości fal od mniej więcej 770 do 380 nano-metrów. Zatem już dwukrotne przyśpieszenie lub spowolnienie powinno wyrzucać promieniowanie elektromagnetyczne poza długości rejestrowane przez ludzkie oko – w ultrafiolet lub podczerwień, i jeszcze dalej. A przecież Strefy w rozprutym Saku były znacznie silniejsze, przesunięcia większe o kilka rzędów wielkości. Spoglądając przez granicę Stref, powinienem widzieć fale radiowe i promieniowanie rentgenowskie – nie motyle tańczące w kolumnach światła i srebrne refleksy na powierzchni strumieni.
Zapytał o to Angelikę, gdy pojawiła się z wielką ośmiornicą żółtego dymu.
Dziewczyna żachnęła się, momentalnie zirytowana.
– Jezu, nie wiem, nie jestem mocna w ścisłych.
– No… dopiero co zaserwowałaś mi wykład o nano-technologii.
– To obyczaje, nie nauka. Czy znajomość praw ruchu drogowego czyni cię specjalistą od silników benzynowych?
– Więc zero pojęcia? Wzruszyła ramionami.
– Mogę się tylko domyślać. Jaki jest pierwszy priorytet Kłów? Utrzymanie w Portach komfortowych dla człowieka warunków. To naprawdę są mocne zabezpieczenia. Muszą być. Inaczej któż by ryzykował życie w permanentnych ugięciach czasoprzestrzeni? Jedna fałda i holocaust.
– Trudno mi uwierzyć, że godzicie się na takie -
– Mus to mus. Za twoich czasów ludzie nie latali "samolotami? A ile było katastrof lotniczych? Kłom nie zdarzyła się ani jedna. Wiem, że protokół kraftware'u Portów gwarantuje zachowanie w każdych okolicznościach rzeźby
czasoprzestrzeni przyjaznej dla stahsów – z poharatanym Sakiem rzeczywiście mógłby sobie radzić w ten sposób…
– Protokół kraftware'u! – parsknął Zamoyski. – Że niby programujecie – co? sieci superstrun? pola kosmogeniczne?
Wzruszyła ramionami.
– I każdy foton, każdą cząsteczkę… – postukał się wymownie w czoło.
– No co? – obruszyła się. – Program jest program – bioware'u, nanoware'u, kraftware'u, bez znaczenia – będzie robił swoje aż do końca.
– Więc dlatego zbierasz to nano?
– Mhm?
– Bo nikt tym nie kieruje, już tylko programy pozostały. Przyłożyła palec do warg.
– Czas – mruknęła – czas słowińczyków nie jest naszym czasem. Nasza minuta – ich milenium. Nie wiem, czy to rzeczywiście była katastrofa, możliwe, ale skoro w ogóle mamy czas nad tym dyskutować, to znaczy, że i tak nic już z nami nie zrobią – albo istotnie stracili kontrolę nad Sakiem. Co możemy stracić, próbując uciec? Nic. Daj, dokleję to paskudztwo. Uch, no dobrze, przynajmniej trzyma
się formy.
Oddała Zamoyskiemu czteroskrzydłego pawia o holo-graficznym ogonie. Ptaszysko się wyrywało, Zamoyski mało nie połamał mu skrzydeł.
– Uciec! – sapał. – Albo ja kompletnie nie zrozumiałem twoich wyjaśnień o Saku, albo… No jak można uciec z zamkniętego ugięcia czasoprzestrzeni?
Dowódca nie tłumaczy – dowódca rozkazuje. Z autorytetem nie sposób dyskutować; argumentacja, której nie znasz, jest nie do obalenia. Ojciec Frenete oczywiście miał rację. Widać więc nie nadaję się na dowódcę.
– Przyzwyczaiłeś się – powiedziała. – Tygodnie, miesiące.
– Odwal się.
– Ha! Wiem tylko, że w obawie przed Spływami część programu Kłów przeniesiono na ich wewnętrzne procesory, niezależne od Plateau. Są to zatem komputery oparte o fizykę naszego wszechświata: żadne superinteligencje. Bo przecież nie mówię, że wywiniemy się inkluzjom! Choćby z nie wiadomo jakim nano. Ale chyba nie zamierzasz położyć się i czekać, aż teoria o katastrofie się potwierdzi, to znaczy kiedy porywacze nie zainterweniują, nawet żeby przeciwdziałać twojej głodowej śmierci? – Puściła oko do Zamoyskiego. – Mhm?
– Cóżeś się tak nagle zaczęła troszczyć o swojego pustaka?
– Nie wygłupiaj się. Życie jest życie, fren jest fren.
– Doznałaś jakiejś epifanii w ciągu tych paru -
– No co robisz, idioto? Łap go! Nie gap się, tylko rusz tyłek! Drugi raz się tak szczęśliwie nie zorganizuje. Gdzie pobiegł?
– Tam. Czekaj, ja -
Pandemoniczny paw mignął im jeszcze raz na szczycie krateru – błękitna tęcza ogona, burza długich piór – po czym spłaszczyło go do dwóch wymiarów i zniknął w niewidocznej szczelinie między światłem słonecznym a światłem słonecznym.
Rzucili się w pogoń, Angelika pierwsza. Była szybsza, wpadła w pętlę przed Zamoyskim, zdążył chwycić ją za ramię, zanim znowu wygięło horyzont – paw biegi nad ich głowami, odwrócony o 180°. Podskoczę i złapię go za ogon, pomyślał Zamoyski. Oczywiście nie złapał.
Angelika jeszcze przyśpieszyła – moment i ją również miał na niebie. Gdzie kończy się ta pętla? Wybiegli na brzeg nocnego jeziora, ze słońcem za plecami. Angelika skręciła w lewo. Paw smyrgnął na jasną sawannę, rzuciła się szczupakiem, w ostatniej chwili odstąpił w bok, chybiła. Zamoyski przeskoczył ją w biegu.
Paw zawracał ku jezioru, z powrotem w pętlę. (A może to droga jednokierunkowa?). Zamoyski chciał przeciąć mu drogę, poślizgnął się i wpadł do wody. Teraz z kolei jego minęła Angelika.
Nanomat bezbłędnie wyczuwał supły i pęknięcia Saka, bez problemu czytał strukturę kraftware'u. Wybiegli na sawannę +G, przygięło ich do ziemi. Ptak był metr od An-geliki – i w następnej sekundzie czterdzieści metrów dalej. Zaklęła, zrezygnowała. Ale Zamoyski wiedział, że to kolejna Strefa – powłócząc nogami, pobiegł dalej, i zaraz paw zwolnił do ślimaczego tempa.
Po drugiej stronie Strefy znajdował się ziemiowznos, podnoszona wzwyż czarnymi wstęgami ziemia wracała po elipsie, wzdłuż odwróconych gradientów grawitacji. Rozkaszlali się w ziemnym pyle.
– W lewo! – krzyknęła Angelika.
Tam znowu krótka pętla, Strefa -G (Zamoyski wzbił się na trzy metry, zanim się zorientował) – po czym stanęli na krawędzi krateru Pandemonium. Paw zbiegał po spirali w tornado cienia.