– Co ty robisz?
– Muszę wydostać z niego te namiary – odmruknęła, nie przerywając.
– Co ty robisz? – powtórzył tępo.
– Jest zamknięty w ciele i chyba nie ma blokad neuronowych. Krótkie przypalanko powinno wystarczyć. Prawda, mały? Wystarczy, wystarczy.
Chłopak przestał się już wyrywać. Patrzył w morze nad sobą, oczy miał wielkie, niebieskie, zaszklone łzami. Zamoyski odciągnął Angelikę za Strefę.
– Po co ci one właściwie? -Mhm?
– Te adresy.
– To jedyny trop prowadzący do porywaczy.
– Ale dla nas i tak bezwartościowy.
– Kto wie?
Uśmiechnęła się, odgarnęła włosy z twarzy. Gest był ten sam, co w Farstone, w weselnym namiocie, co przed drzwiami celi Zamoyskiego w Puermageze.
Adamem wstrząsnęło obrzydzenie.
– Co to, już nie jesteśmy skazani na kasację? – warknął.
– Widzisz przecież. Szczęśliwy zbieg okoliczności, wyrwaliśmy się im spod kontroli, cały Sak się wyrwał. Teraz tylko dać znać Cywilizacji.
– Proszę bardzo, zrób to.
– Fakt, jesteśmy pod tą blokadą Wojen. – Zamyśliła się. – Gdyby jakoś dobrać się do programów Kłów…
– To co?
– Wyniosłyby nas spod blokady Plateau.
– Przecież znajdujemy się w Saku.
– Miałam na myśli Kły zewnętrzne, te z trójzębowca przewożącego Hak. Zresztą to wszystko jedno, one muszą być ze sobą sprzężone; byle dostać się do ich programu. Drań musi znać i te adresy. – Obejrzała się przez ogień na jeńca.
Zamoyski zacisnął zęby w bezsilnej złości. Chciał nią potrząsnąć, ale wywinęła mu się z rąk. Teraz patrzyła nań z jawną podejrzliwością.
– Zastanów się – nacisnął. – Przecież to jest błędne koło! Nie pokierujesz Kłami, dopóki nie wyjdziemy spod blokady, a nie wyjdziemy spod blokady, dopóki nie dobierzesz się do ich programów. Sama mówisz, że wszystko idzie przez Plateau. Więc chociażby ci tu wyśpiewał setkę adresów – nic to nie da! Jak w ogóle zweryfikujesz jego słowa bez dostępu do Plateau? To wszystko nie ma sensu.
– Mhm, faktycznie, jest to problem. – Przeciągnęła się, prostując nad głową ramiona, puściła oko do Zamoyskiego. – Ale nie trzeba się od razu poddawać, zawsze jest jakaś nadzieja. Pamiętasz? Wydostałeś mnie z grobu.
I poszła przypalać chłopcu stopy.
Absurdalna sytuacja, pomyślał Zamoyski. Czysty surrealizm, ktoś podmienił scenariusz dramatu. Wrócił do smoka.
– Słuchaj-no, na czym właściwie polega ta blokada Plateau?
– Nie wiem – odparł Smaug. Nie otwierał nawet pyska, mruczał z głębi piersi.
– No ale musi chyba istnieć jakiś teoretyczny opis. Jakie są możliwości?
– Nie ma żadnych. Nie można postawić między Plateau a odbiornikiem żadnego izolatora, ponieważ położenie odbiornika nie ma znaczenia: z każdego punktu Plateau jest tak samo blisko do każdego punktu dowolnej innej inkluzji.
– To wiem, mówiła mi. Ale sam przyznajesz, że ta blokada istnieje.
– Tak.
– Zatem?
– To Wojny.
– Co: Wojny?
– Potrafią.
– To znaczy kto?
– Tylko Wielka Loża zna raporty. Gnosis cenzuruje.
– Jakie raporty? Co to właściwie są, te Wojny?
– Zakraftowuje się je w obszernych Portach o czasie przyśpieszonym do Słowińskiego. Przez setki milionów Port-lat nic innego nie robią, tylko doskonalą metody zniszczenia, prowadząc tam bezustanne wojny, wszyscy ze wszystkimi; tak ewoluują w rejony technologii inaczej nieosiągalnych. Nigdy dotąd nie uwolniono żadnej Wojny poza Port drugiej Wojny lub poligonowy. Hoduje się ich wiele; nie wiem, ile. Inne Cywilizacje hodują również; na pewno usza i antari. Duży procent samoistnie obumiera. Napuszcza się je wzajem na siebie i krzyżuje. To cala nauka. Inżynierowie morteugeniki zdają raporty tylko przed Wielką Lożą. A ponieważ i tu może zajść niebezpieczeństwo skażenia technologią, wszystko przechodzi potem przez cenzurę Gnosis. Oni więc mogą wiedzieć. Ale nikt więcej. Ja wiem, że blokada Plateau jest niewykonalna.
Adam usiadł ciężko. Obmywany falami niskiego głosu Smauga, prawie nie słyszał wrzasków torturowanej manifestacji. Angelika zaś musiała pytać bardzo cicho, bo jej nie słyszał w ogóle.
Angelika. Ona jest w szoku, cudem przecież uszta śmierci, to na pewno są po prostu objawy tej zduszonej histerii…
Popatrzył w górę, na morze. Uspokoiło się, lazurowa toń odbijała jasne słońce (samo wciąż niewidoczne). Uciec stąd, nie patrzeć, nie słyszeć, zanurzyć się w chłodnej, czystej wodzie…
Wrócił do dziewczyny.
– Zostaw nu. Wiem, jak wyjść spod blokady. Chodź. Powiadomisz tatusia i skończy się to safari.
Dzieciak momentalnie przestał krzyczeć, jakby ktoś podniósł igłę gramofonu. Angelika odepchnęła jego stopy od ognia, skrzywiła się przy tym czując smród palonego ciała.
– Niemożliwie – sapnęła, łapiąc oddech. Podniosła wzrok na Zamoyskiego. – Jak?
– Ja się nie znam na Plateau – rzekł. – Ale wiem, że jeśli coś tutaj widzisz – ogarnął ruchem ręki wnętrze pętli – to możesz się tam też dostać. A widzieliśmy Kieł, prawda?
Zamrugała, przygryzła wargę.
– Tak. Masz rację. Nie pomyślałam.
– No to chodźmy.
Obejrzała się na chłopca o spalonych nogach.
– No co? – ponaglił ją Zamoyski.
– W chwili gdy wyjdziemy spod blokady – mruknęła – w tej samej sekundzie onu wróci na swoje Pola Plateau. Odzyska kontrolę i zmiażdży nas.
– Nieprawda! – zaprzeczył gorąco malec.
– Prawda, prawda – powtarzała Angelika, rozglądając się po okolicy.
Odeszła kilka kroków i podniosła coś z wysokiej trawy. Odwróciwszy się, strzeliła z biodra. Strzelba trzasnęła sucho, chłopakiem rzuciło pod stopy Zamoyskiego. Adam
odskoczył. Strzeliła po raz drugi; tak myśliwi dobijają zwierzynę. Dzieciak przewrócił się na twarz i zamarł. Cokolwiek z niego wyciekało, chciwa ziemia połykała to bez śladu. McPherson zerknęła na Zamoyskiego.
– Wyglądasz jak po szoku anafilaktycznym. Skinęła na Smauga.
– Ten Kieł. Prowadź.
Smok podźwignął się i powlókł przez sawannę; oni za nim. Angelika zarzuciła sobie karabin na ramię.
Adam trzymał się półtora kroku z tyłu. Obracała głowę.
– Podaj jakąś alternatywę zamiast robić takie miny.
– Nawet gdybym podał – wycedził – to i tak teraz nie ma to już znaczenia; wcześniej zabiłaś, niż spytałaś.
– Ale alternatywy nie było. No. Już. To tylko cerebry-zowana kukła jakieguś phoebe'u czy inkluzji – onu samu nie będzie tego nawet pamiętać.
– Pieprzysz głupoty. Taki miałaś odruch. Wzruszyła ramionami.
Stanąwszy nad stolikiem z kryształem, sprawdził ścieżkę powrotną. Smok szedł jeszcze krótszą. Przecisnęli się przez jakąś bardzo ciasną pętlę +G, w całości we wnętrzu metalicznej konstrukcji – i wyszli na afrykańską równinę pod fioletowym niebem z zawieszonym na nim Kłem. Słońce znajdowało się jednocześnie w dwóch miejscach na nieboskłonie, wyżej i niżej – cienie rozkładały się niczym wskazówki zegara, mniejsza z większą, podwójny gnomon.
Zamoyski pamiętał, że poprzednio na gładkiej powierzchni Kła (a obracał się on teraz dwie dłonie nad horyzontem, oko się gubiło w ocenie odległości i wielkości obiektu) widział trzy refleksy Słońca – ale wtedy patrzył z innego miejsca.
– Mieści się w tej pętli? – Angelika spytała Smauga.
– Nie, ale stąd najbliżej.
– Liczysz po powierzchni.
– Tak.
– A bezpośrednio?
– Mam zaprowadzić? -Tak.
Tym razem szli dłużej, pętla była obszerna, ponadto musieli omijać rozlegle Strefy. Nie kierowali się bynajmniej ku Kłowi – jego obrazowi na niebie – lecz pod kątem około trzydziestu stopni. Strawersowali pętlę zdewastowanego krajobrazu, źle zorientowana grawitacja wywróciła tu okolicę na nice, szło się jak po świeżym grobie tysiącletniej puszczy. Już w ogóle nie widzieli Kła. Smok prawie biegi, pomagając sobie od czasu do czasu skrzydłami. Angelika bez problemu weszła w rytm szybkiego marszu – i, ku swemu zdumieniu, Zamoyski również.
Stanęli w miejscu niczym się nie wyróżniającym. Adam, wyrównując oddech, uniósł głowę. Niebo – teraz (tutaj) szaropopielate – było puste.
Smaug wycelował czarny pazur prosto w zenit.
– Cztery tysiące osiemset pięć metrów – zadudnił. Oboje zadarli głowy.
– Trzeba nam drabiny do nieba – mruknęła McPher-son. – I to ekspresowej.
Zamoyski opuścił wzrok na Smauga. Uniosła brew. – Myślisz…?
– Jeśli będzie miał dość miejsca… Jak wygląda topologia pętli na takich wysokościach? Sądziłem, że to się zamyka mniej więcej sferycznie.
– Wątpię, czy wycięli pięć kilometrów atmosfery Ziemi. Z drugiej strony – nie oddychamy próżnią, ciśnienie w normie. Być może po prostu kilka pętli po drodze…
– Smaug?
– Najprościej? – zabuczało smoczysko. – Balon na wodorze. Wpierw elektroliza. Mara zacząć?
– A czemu nie weźmiesz nas po prostu na grzbiet albo, no, chwyć jakoś szponami… Co? Czemu nie?
Smaug zwrócił łeb ku Angelice.
– Jeśli chcesz ryzykować, stahs…
McPherson raz jeszcze zadarła głowę, zmrużyła oczy, jakby istotnie mogła coś dojrzeć w monochromatycznej szarości – tam, na wysokości pięciu kilometrów.
– Nie, lepiej nie.
– Mam zacząć?
– Proszę.
Zamoyski, nie bardzo wiedząc, czego właściwie spodziewać się po bestii, odstąpił kilkanaście kroków. Lecz smok wydawał się trwać w bezruchu. Zległ na brzuchu, łapy pod łeb, skrzydła po tułowiu, i tylko puszczał parę pyskiem.
Ostatecznie rzecz zajęła nanomatowi ponad dwie godziny; nie mieli zegarków, słońce nie przemieszczało się po nieboskłonie, Adam zmuszony byl zdać się na zegar swego organizmu, ile godzin odmierzyły skręty jelit i uderzenia głodu. Potem Smaug był martwy. Zamoyski przekonał się o tym, gdy, zaniepokojony dłuższym milczeniem nanoma-tu, w końcu wstał, podszedł, dotknął – i gad rozpadł się mu pod palcami w chmurę gryzącego gardło i szczypiącego oczy pyłu.