– Co takiego? Jakaś przygoda w kosmosie? Ha, może i trafiliście na ślad życia pozaziemskiego! Wie pan, jakie plotki się bez przerwy słyszy? – dopytywału się de la Roche, cierpliwie sondującu precyzję filtra nadzorczej seminkluzji.
Ale on, Zamoyski – nie usłyszał? zignorował? był zbyt pijany? namyślał się tak długo? Bo znowu nie odpowiedział.
Z głębi namiotu wróciła jego żona, szczupła brunetka w przewiewnej bawełnie.
Żona? Plateau naświetla inny obraz: nanomatyczna kukła strażniczej SI. Skromna wizytówka plateau'owa informuje o statusie manifestacji: leasing Gnosis Inc. – cesarska licencja bezterminowa – funkcja terapeutyczna.
– Ile pamięta? – zwrócilu się do niej de la Roche, pew-nu, że saminkluzja to wytnie i Zamoyski nie usłyszy słów, nie spostrzeże nawet ruchu warg.
– Z pamięci krótkoterminowej niewiele ocalało – odparła SI, wygładzając białą sukienkę.
Minęła manifestację phoebe'u, obdarzając ją kosym spojrzeniem, i ujęła Zamoyskiego pod ramię. Adam nie uczynił ruchu, by się wyrwać, nie uczynił ruchu, by przygarnąć ją bliżej, nie zmienił też wyrazu twarzy. Wydawał się być już dość mocno odurzony – choć przed chwilą żonglował czterema kieliszkami. Czyżby seminkluzja była w stanie nakładać nań tak brutalne blokady?
– Przenieśliście go na Plateau, czy ma tylko siatkę na korze?
– Tylko wszczepkę nanomatyczna – odparła SI, prowadząc powoli „męża" na słońce. – Rozszerzoną konekcyj-
kę Czwartej Tradycji. Stahs Judas ma nadzieję w końcu ją usunąć.
– Kupi mu obywatelstwo? – De la Roche postępowału za nimi.
– Może. – Seminkluzja uśmiechnęła się dwuznacznie. – To zależy. Proszę go zresztą samu zapytać, phoebe.
Obydwie manifestacje nanomatyczne obejrzały się równocześnie na McPhersona. (Na biologiczną manifestację McPhersona, myślału Maximillian). Judas McPherson sunął w swym fraku przez gęstniejący wokoło tłumek gości, w stronę młodej pary, skrytej w cieniu pierwszych drzew parku, za stołami z prezentami. Na wargach: monarszy półuśmiech. W oczach: złośliwa ironia i pogarda. Jego oczu Maximillian nie widziału przez czarne szkła okularów Judasa, lecz taki wyraz miały one w 99% modeli frenu stahsa Judasa McPhersona hodowanych na Polach de la Roche'u.
– No właśnie – westchnęła zza ich pleców -
Kto? Błyskplanckowa analiza głosu i Maximillian już wie, że to -
Angelika, najmłodsza córka McPhersona, siedemnaste jego dziecko według starej Tradycji – przeciągając westchnienie, mówi na wydechu:
– Przypuszczam, że tak to wygląda na wszystkich weselach, na które go zapraszają: on jest zawsze główną atrakcją, centrum uwagi.
Odwrócili się do niej, prymarna SI się ukłoniła, Zamoyski ucałował dłoń.
Angelika uśmiechnęła się do niego serdecznie.
– Panie Zamoyski, panie Zamoyski… znowu pan przesadził? Może jednak jakieś łagodniejsze trunki. Nie smakują?
– Smakują – odrzekł mężczyzna, ostrożnie artykułując głoski. – Wszystko tu smakuje. Ale są zbyt… powolne.
– Tak?
– Niestety – pokiwał głową. – Jestem alkoholikiem – rzekł i porwał z tacy przechodzącego obok kelnera kolejny kieliszek.
– O? A czemuż to?
De la Roche zachichotalu w duchu. Cóż za dialog przez stulecia…!
Bo właściwie na ile subtelne mogą być ingerencje nadzorczej SI? Czy powinna ona na przykład przeredagować ostatnie pytanie Angeliki? McPherson zapytała jak o wybór, lecz Zamoyski pochodzi z epoki fatalizmu, z epoki predestynacji ciała i umysłu. Pili, bo musieli. Chorowali, bo musieli. Umierali, bo musieli. Nie było wyboru.
Nawet więc jeśli słyszy – to co słyszy? co rozumie?
– Tego drinka – Zamoyski jął tłumaczyć z poważną miną, nachylając się na prostych nogach ku czarnowłosej dziewczynie; upadająca wieża, ludzki obelisk – tego drinka wypiję, bo poprzedni był zbyt słaby. Tamtego potrzebowałem, bo ten przed nim nie starczył. A on -
– Ach. Więc w takim razie jaka była Pierwsza Przyczyna?
– Pierwsza Przyczyna, moja droga – Zamoyski uniósł kieliszek pod światło i przymknąwszy lewe oko, studiował barwę płynu z uwagą godną kipera – Pierwsza Przyczyna zawsze stanowi tajemnicę.
Angelika czubkiem pantofla zakreśliła linię na suchej ziemi między sobą a Zamoyskim. Zamoyski opuścił wzrok na jej opaloną łydkę. Angelika – biologiczna manifestacja Angeliki – była wysoka, szczupła, lecz o widocznych, dobrze rozwiniętych, długich mięśniach. Mało przypominała ojca, Tradycja wymusza niezakłócony transfer genów – kościec miała zatem po matce lub pradziadku.
De la Roche wchłaniału informacje: Angelika Maria McPherson – Pierwsza Tradycja – dziewiętnaście lat – czternasty rok nauki w jezuickiej szkole w środkowej Afryce – niejawny status w strukturze dziedziczenia McPherso-
nów – żadnych oficjalnych deklaracji – archiwizowana w cyklu rocznym lub półrocznym – brak zarejestrowanych plateau'owych łączy czasu rzeczywistego – nigdy nie opuszczała Ziemi – nieznana orientacja polityczna…
Analiza jej słów: kompleks ojca, sprzężenie miłości i zawiści, zbyt głęboki cień, zbyt jasne ambicje, autoironia.
Prognozy korzyści: zbyt skromne dane.
Behawioralne modele frenu: jeszcze bezużyteczne, prawie wyzerowane.
Angelika zerknęła na phoebe'u, przekrzywiając i opuszczając nieco głowę, aż czarne włosy częściowo przesłoniły jej spaloną na mahoń twarz. Ponieważ jednak wciąż się uśmiechała, miało to pozór dziecięcej zabawy w chowanego, w której wszyscy i tak podglądają przez palce. Bezsłowna zachęta: zabaw się ze mną. Seminkluzja i filtrowany wskrzeszeniec nie byli dla niej pełnoprawnymi partnerami do rozmów. Instynktownie zwracała się więc do phoebe'u.
Wyczuwają to – myślału de la Roche – jak kwiat wyczuwa położenie Słońca na niebie, i kierują się zawsze w tę stronę: w górę Krzywej.
Stojąc między psem i bogiem, ku któremu człowiek ob-tóci twarz?
De la Roche puchłu od eksplodujących w samym rdzeniu jenu osobowości atraktorów pogardy.
– Knujemy, knujemy… – zanuciła Angelika. – Dlaczego phoebe po prostu nie porozmawia z tatą?
– O czym?
– O losach rewolucji.
– Jestem praworządnym obywatelem Cywilizacji – obruszyła się manifestacja de la Roche'u. – Czemu sądzisz, stahs, że, jak raczyłaś się wyrazić, knuję przeciwko niemu? Zostałum zaproszony na wesele i przybyłum.
Angelika wydęła policzki – ekwiwalent demonstracyjnego wzruszenia ramionami.
– Obserwowałam cię, phoebe, krążącenu między gośćmi. Bolszewik sycący oczy ostatnim przepychem Romano-wów. Normalnie prowokowałubyś kłótnie na każdym kroku, rzuciłu się na ojca już na schodach, prawda? Nie tak zazwyczaj było? A tymczasem nic podobnego. Radujesz się własną wymuszoną pokorą. Tak sobie próbuję odgadnąć twoje myśli, phoebe: Dzień Sądu jest bliski. Oto Zło, które upadnie. Czyż nie?
Zawrzału na Plateau, ledwo zaczęła mówić. Zdrada! Zdrada! Zresetować się! Wypalić Pola! Skąd wie?
Czy rzeczywiście mogła to odczytać z jenu zachowania? Tak potężne błędy w algorytmach behawioralnych? Sprawdziłu swą barierę osmotyczną, ale nic nie wyciekało w Plateau, w każdym razie nic ponad normę.
Narzuciłu sobie najtwardszy protokół emocji.
– Mam nadzieję – rzekłu primusem z gorącym przekonaniem – ze Dzień Sądu rzeczywiście jest bliski.
Ukłoniłu się sztywno i odeszłu.
Zamoyski spojrzał pytająco na prymarną SI. Kobieta okazała zmieszanie.
Wysunąwszy koniuszek języka, Angelika rysowała czubkiem pantofla drugą równoległą linię. Zazwyczaj pojawia się zarys półkola, ludzkie kończyny nie poruszają się po prostych, lecz po łukach – dopiero trzeba sprzeciwić się ciału, świadomie poprowadzić mięśnie. Narzędzie wpływa na kontrolujący je umysł – a nie powinno.
Ze wzrokiem opuszczonym ku ziemi i oczyma skrytymi za włosami, Angelika zastanawiała się, czy cała ta rozmowa z liderem Horyzontalistów od początku do końca nie była z jej strony wielkim błędem. Ojciec Frenete mawiał: Pokora to oręż pysznych. Nikt nie jest doskonały. Lecz modrzy wykorzystują także własne niedoskonałości Kompleks wyższości najlepiej kryje się pod maską $upoty. A przed chwilą zlekceważyła tę radę, głośno oskarżając de la Roche'u o dwulicowość.
W wyższych sferach – w sferach, w jakich obraca się na co dzień ojciec Angeliki – udawanie głupszego i gorzej poinformowanego to wręcz podstawa savoir vivre'u. Prawdziwe Potęgi, skryte w cieniu, sączą szampana w manifestacjach łagodnej ignorancji. To gorącokrwiści parweniusze obnoszą się ze swą wiedzą i inteligencją – co za bezguście, co za kicz.
Ojciec Frenete poleciłby jej teraz przywołać wspomnienie największego upokorzenia. Byłoby to pewnie wspomnienie którejś z lekcji z ojcem Frenete. W istocie stary jezuita stanowił centralną postać w życiu Angeliki, do niego biegły najpierwsze jej myśli, odruchowe skojarzenia, jak choćby w tej chwili.
A Judas McPherson, jej biologiczny i prawny ojciec… cóż on znaczył, był gwiazdą odległą, może i przewodnią, może i słońcem, w którego ogniu płonęła od dzieciństwa
– ale taki też był jej stosunek do niego: niezachwiana obojętność wobec obiektów astronomicznych.
Dwakroć odwiedził ją w Puermageze. Po raz pierwszy
– w dziesięć miesięcy po oddaniu jej jezuitom, gdy miała sześć i pół roku. Po raz drugi – trzy tygodnie temu, kiedy Angelika już wiedziała, że i tak spotkają się wkrótce na ślubie Beatrice.
Pierwszej wizyty, mówiąc szczerze, właściwie nie pamiętała. Coś jej przywiózł w prezencie – co? Słodycze, ubranie? Zabrał ją na spacer po okolicy. Była wtedy pora deszczowa, daleko nie zaszli. Chyba płakała.
Za drugim razem to ona zabrała go na spacer, długi spacer przez Afrykę. Szli trzy dni. Żadnych przewodników, tragarzy; tylko ona i on. W promieniu dwustu mil od klasztoru i wioski Puermageze znała każdy wodopój, każde niebezpieczeństwo terenu. Szła przodem i opowiadała ojcu po francusku sekrety tej ziemi.
Narzuciła ostre tempo. Wkrótce zmęczył się; ocierał pot spod kapelusza i potykał się na nierównościach. Nic nie