Przeszli do obszernego holu, całkowicie pustego. Od czarno-białej szachownicy posadzki strzelały szerokie klosze ostrych dźwięków. Ściany holu były tak odległe, że cień krył je prawie do samej podłogi. Sufitu nie widział Zamoy-ski w ogóle. Aleję światła wyznaczały dwa rzędy wysokich świeczników. Szli środkiem; wzrok nie sięgał jej końca.
Długo tak? Czas przecież biegnie. Po co te bajeranckie wizualizacje? Nie można się załogować od razu?
Złapał odźwiernego za ramię, zatrzymał i wyrecytował szybko adresy inkryminowanych Pól.
– Należą do właścicieli Kłów uczestniczących w porwaniu. Wiesz, komu to przekazać?
Odźwierny skinął głową.
– Skąd to opóźnienie? – dopytywał się Adam. Tamten uwolnił się z uchwytu Zamoyskiego.
– Nie ma żadnego opóźnienia. Archiwizacja została dokonana. Stahs McPherson pana oczekuje. Formalności zawsze zajmują trochę czasu w przypadku stahsów Pierwszej Tradycji.
– Ale nie będę tu ganiał w pętli jak szczur w kołowrotku – wymamrotał Adam z rozpędu. W istocie myślał już o czym innym.
Stabs McPherson pana oczekuje! I archiwizacja. Kiedy? Widzę tylko to, co pchają mi w oczy. Nie Plateau; nie zawartość Pól; nie programy zarządzające nawet. Wygaszacz ekranu raczej, tapeta desktopu, ot.
Zszedł z alei – w półmrok, w cień, w ciemność. Odźwierny go nie gonił, Adam nie słyszał jego kroków.
Doszedł do samej ściany. Co kilkadziesiąt metrów przebijały ją wąskie, wysokie szczeliny, niby strzelnice; między nimi stały posągi smoków. Szczegóły rzeźb kryły tłuste cienie.
Ostrożnie wyjrzał na zewnątrz. Jakiś park chyba – hektary i hektary geometrycznej zieleni, ścieżki, żywopłoty, fontanny, jak okiem sięgnąć. Co dziwne, ogród był całkowicie pusty; ni żywej duszy. Kryła go bezgwiezdna czerń zamkniętego kosmosu, którą Zamoyski dobrze pamiętał z Sol-Portu. Noc? Lecz tu, w ogrodach, jest jasno jak w dzień. Uniósł wzrok i zamrugał, oślepiony. Tam, na wysokościach, szybowały ogniste ptaki. Trudno nawet rozpoznać dokładny kształt kreatur, oczy łzawią, gdy obrócone wprost ku nim. Białe sylwetki rozmywały się w akwarelowe kałuże.
Ciekawe, skąd wyciągnęli ten konstrukt zmysłowy? Czy ma on coś symbolizować? Czy też jest czysto przypadkowy – odruchowe przepięcie z odległych Pól?
Kroki – a jednak. Odwrócił się.
Odźwierny, zgięty w półukłonie, wskazywał drzwi obok. Ponieważ Zamoyski ich przedtem nie zauważył, przypuszczał, że to jakieś nowe połączenie.
Zignorowawszy zaproszenie, sam wskazał odźwiernemu przestrzenie za oknem.
– Tak właściwie… gdzie jesteśmy?
– Dom Cesarski. – A kiedy Adam nie reagował, dodał: – Plateau.
– Domena publiczna?
– W pewnym sensie. To są komnaty Gnosis. A Plateau HS jako takie należy do Cesarza; tym bardziej Dom i Ogrody. To znaczy – w pewnym sensie. Czy mam objaśnić status prawny?
– Dopuszczacie jakieś interakcje? Jeśli na przykład chciałbym się z kimś spotkać…
– Tu znajdują się tłumy, panie Zamoyski, miliony; ale pan ich nie widzi, bo Plateau jest inkluzją Słowińskiego.
– Że jak…?
– Tędy proszę – odźwierny obrócił się ku drzwiom. Zamoyski podszedł, otworzył. Schody. Wąskie, prowadzące wzwyż, zakończone kolejnymi drzwiami.
Brał po trzy stopnie na raz i u szczytu potknął się, przewrócił. Upadł bardzo nieszczęśliwie, uderzając kręgosłup – prąd przeszedł przez wszystkie nerwy i Zamoyski wstał jakiś rozbity, nie do końca panujący nad ciałem.
Uniósł rękę, nacisnął klamkę.
Drzwi prowadziły do głównego holu zamku, w Farstone. Za sobą miał schody do piwnicy, po prawej – szerokie wyjście na taras, po lewej – wysokiego, rudobrodego sekretarza Judasa McPhersona, Patricka Gheorga.
– Proszę – Patrick wskazał ku tarasowi. – Zastał pan stahsa McPhersona przy śniadaniu.
– Czy -
– Nasze inkluzje sporządziły już pełny Czyściec.
– Co…? Ale czy informacja -
– To już nie ma znaczenia. Sprawy toczą się swoim własnym rytmem. Proszę.
Wyszli na słońce.
Zapamiętał Farstone z wesela córki Judasa i teraz trawnik przed zamkiem wydał mu się absurdalnie wielki i pu-
sty, przestrzeń do wypełnienia, pole dla pamięci: tu tańczyli, tam uderzył głową o pień i stracił przytomność… Tylko niebo i słońce, one były te same.
I może ten półuśmiech Judasa McPhersona, lekkie wygięcie warg, nie szydercze, nie kpiące, nie mające na celu poniżenia interlokutora – lecz mimo wszystko umieszczające go w kontekście wasalnym. Zamoyski jest przecież tego samego wzrostu, co Judas, chyba nawet wyższy – jednak podchodząc, czuje się jakby wspinał się do tronu, zadzierał głowę ku monarsze. A przecież na dodatek Judas siedzi, nie powstał na powitanie Adama. Je śniadanie przy stole ustawionym w rogu tarasu, poza tym pustym. (A tu, o, tu McPherson został zabity).
Patrick Gheorg podsunął Zamoyskiemu krzesło. Adam usiadł. Sekretarz skinął Judasowi, po czym odszedł.
Zostali sami. McPherson smarował bułkę masłem, słońce strzelało od jasnej stali noża ostrymi refleksami. Stahs nawet nie podniósł wzroku na Zamoyskiego i ten musiał na własną rękę szukać stosownej konwencji zachowania. Ostatecznie zdecydował się na wymuszoną jowialność. Ułożył sobie serwetę na kolanach, przysunął zastawę, sięgnął po dzbanek. Śniadanie było skomponowane na modłę kontynentalną, żadnych puddingów, których Zamoyski nie znosił. Do niedosłodzonej kawy dolał mleka; parowała w porannym chłodzie. Adam go jakoś nie czuł. Zapewne zbyt wiele adrenaliny.
– Proszę jej przekazać… Zamoyski uniósł głowę znad talerza. -Tak?
McPherson pomasował kciukiem policzek pod lewym okiem.
– To dobra dziewczyna, prawda? Dziwne pytanie z ust ojca.
– Powiedzmy… zdecydowana – Adam wykonał dyplomatyczny unik.
– Zdecydowana? – uśmiechnął się Judas. – Rzeczywiście, zdążyłem się przekonać. Więc takie jest pańskie pierwsze wrażenie…
– Co mam jej przekazać? McPherson machnął ręką.
– Nieważne. Zresztą sama panu powie.
– O czym zatem chciał pan ze mną porozmawiać? Mam panu opowiedzieć całą historię? Ile pan wie?
– Dosyć dużo. Zaraz dostanę szczegółowe analizy po drenażu pańskiego Czyśćca. To więcej niż pan sam mógłby mi wyznać.
– Więc właściwie cóż takiego -
– Ach, nic nie zastąpi żywej interakcji; nie nam, nie stahsom. Tak naprawdę przecież nie miałem okazji pana poznać.
Zamoyski wsłuchiwał się w słowa Judasa, szukał w jego twarzy dodatkowych sygnałów. Jak interakcja, to interakcja.
McPherson przeżuwał z demonstracyjną swobodą, spojrzeniem krążył gdzieś po blankach zamku.
– Czyżbym istotnie był tak ważny? – pokręcił głową Adam. – Przyczyna wojny i w ogóle…
– Och, pan nie jest przyczyną tej wojny. W każdym razie nie w tym znaczeniu przyczyny, jakie pan ma na myśli.
– Przepowiednia -
– Przepowiednia jak przepowiednia – skrzywił się McPherson. Sięgnął po konfitury. – Rwane echa z niepewnej przyszłości.
Zamoyski trawił to, w widoczny sposób skonfundowany.
– Mhm – zamruczał Judas siorbnąwszy gorącej kawy. – Pan sądził, że to z pana przyczyny Deformanci rzucili się na Cywilizacje?
– Nooo… nie wiem; z jakiegoś. Te wieści ze Studni, no i ewidentna korelacja w czasie -
– Ach, prawda! – Judas zamachał srebrną łyżeczką. – Powinienem był pana poinformować. Czas, no tak. Jest trzeci kwietnia. Minął prawie rok.
Zamoyski w irracjonalnym odruchu rozglądnął się po parku i murach zamkowych.
– Tam, w Saku -
– Taaak. Zirytował się.
– Niemniej ktoś uznał za opłacalne porywanie mnie z wnętrza Sol-Portu! O ile wiem, jest to atak bez precedensu. Nie posiada związku?
– Nawet wiemy, kto – uśmiechnął się McPherson. – Cesarz raczył zbadać historię tych Pól, których adresy nam przyniosłeś, oraz struktury ich dzierżawców. Chce pan pomówić ze swym porywaczem?
– Słucham?
– Cesarz ma nu w garści. – A kiedy Adam uniósł brwi: – W przenośni i dosłownie.
Tu Judas zaśmiał się, jakby dla zaakcentowania żartu, którego Zamoyski nie rozumie, nie ma prawa zrozumieć.
– Czyli jednak na coś przydały się te dane… – skonstatował Adam.
– O, bez wątpienia! Phoebe Maximillian de la Roche! Rozległ się szum, krótka seria ostrych trzasków, nad
tarasem wzburzyło się powietrze, niewysoki wir pyłu podniósł się znad posadzki i przesunął ku śniadającym. W trzy uderzenia Adamowego serca wir urósł do prawie dwóch metrów i zestalił się w postać jasnowłosego mężczyzny odzianego w białe kimono. Judas przełknął, otarł usta.
– Poznaje pan primusa phoebe'u Maximillianu de la Roche'u?
Zamoyski w milczeniu obserwował manifestację, w każdej chwili gotów poderwać się i przeskoczyć balustradę tarasu. Prymarna de la Roche'u gapiła się obojętnie w przestrzeń, znieruchomiała.
McPherson widać dostrzegł napięcie Zamoyskiego – zresztą trudno było go nie dostrzec – bo ze śmiechem pochylił się nad blatem ku Adamowi; nawet wyciągnął do niego rękę, lecz ten cofnął swoją.
– Nie ma się czego bać – wyjaśnił teatralnym szeptem Judas, wciskając przemocą Zamoyskiego w formy konfidencjonalne. – Cały nanoware należy do Cesarza; de la Roche manifestuje się, bo Cesarz wu pozwala. Wiąże nu zresztą silny protokół represyjny.
– Aresztowaliście go… nu? Judas pokiwał głową.
– Coś w tym guście.
– Całenu?
– Oho, widzę, że Angelika zdążyła pana co nieco uświadomić. Ale naprawdę, panie Zamoyski, może się pan odprężyć, nic panu nie grozi. Cóż onu mogłuby panu zrobić?
Adam niby odwrócił głowę, jednak wciąż popatrywał spode łba na phoebe'u.
– Słyszałem, że nanomancja wyrwała ci kręgosłup – mruknął do McPhersona. – Też pod Cesarzem, pod protokołami.
– Ale że prze formatowaliśmy Cesarza, o tym nie słyszałeś?