Zamoyski dopił kawę, odchylił się na oparcie krzesła, oparł dłonie o blat.
– W jednym de la Roche miału rację: ty mnie jednak jakoś programujesz. No bo po co ta rozmowa? Nie musiałeś mi tego wszystkiego mówić. Ja też nie muszę ci niczego opowiadać: możesz pogadać z moimi symulacjami czyśćcowymi, jeśli tak to się zwie. Więc? Co takiego zyskujesz? Informację? Nie sądzę.
– Mówisz to wszystko na głos.
– Wiem. Do ciebie. Tak sobie myślę, jak to było naprawdę… – Adam wodził opuszkiem palca po krawędzi blatu. – Tak sobie myślę… Ty tymczasem, w ciągu tego roku, otrzymałeś kolejny przekaz ze Studni, Studni Gnosis, Horyzontalistów czy innej. Otrzymałeś, prawda? Wyciągnąłeś z niego wnioski i nagle postanowiłeś zyskać moją sympatię. Ale że ktoś taki jak ty nie może się po prostu zaprzyjaźnić z kimś takim jak ja… Zacząłeś od tego śniadania. Okazja zresztą sama się nadarzyła. – Zamoyski westchnął głośno tyleż z rezygnacją, co z niesmakiem. – A cała reszta to wata.
– Tak, tak, oczywiście – przytaknął z roztargnieniem Judas. – Zauważyłeś, że mówimy sobie po imieniu? – Wytarł dłonie i odsunął się od stołu. – Skoro mnie tak pięknie przejrzałeś, zapewne równie szybko wmówisz w siebie niechęć do mnie, co? Na pewno ci się uda. O, już wróciły. Chodź, chodź, nieszczęsna ofiaro mojej przyjaźni.
To straszne: Zamoyski czuł w tym momencie, że naprawdę mógłby się zaprzyjaźnić z tym mężczyzną. Chciał tego.
Słowa zostały wyrzeczone – nawet jeśli kłamliwe.
Zeszli z tarasu i ruszyli ku stajniom. Okrążyli wschodnie skrzydło, podążając brzegiem stawu. (Tu ciskałem kamienie).
McPherson szeptał w powietrze w nieznanym języku: komendy, pytania.
Konie powitały go uprzejmym „dzień dobry". Za-moyskiego obrzuciły pustymi spojrzeniami. Amazonki szczotkowały ich sierść. Czy nie powinna się tym zajmować służba? Może lubiły je szczotkować. Widział mężczyznę w roboczym ubraniu, przerzucającego widłami siano. Zapach siana był jak bukiet starego wina: ciężki, zawiesisty, zawilgacający powietrze, przesączający się zatokami do mózgu. Kiedy to… ile lat… Czy jeździłem? Woń końskiego potu. Zakręciło mu się w głowie.
– A więc to pan jest tym Adamem Zamoyskim. Nareszcie. Chyba powinniśmy… Przepraszam. – Odprowadziła swojego wierzchowca do boksu. Skarżył się sarkastycznie; uspokoiła go klepiąc po karku. Wróciwszy do Zamoyskie-go, zdjęła rękawiczki i rozpuściła włosy. Sięgały jej niżej ramion. – Angelika McPherson.
Uścisnął jej dłoń.
– Miło mi.
– Jak słyszałam, ostatnie pół roku spędziłam z panem, i to na jakichś szalonych pozaportowych wojażach.
– Z pani strony w istocie zaledwie parę dni.
– A z pana?
– Miesiąc, dwa. Ale w gruncie rzeczy też dni. Obejrzał się na Judasa. McPherson posłał mu ponad
grzbietem wierzchowca żony rozbawione spojrzenie. Rozmawiał z nią półgłosem i zaraz odwrócił głowę.
Angelika tymczasem przyglądała się badawczo Za-moyskiemu. Najwyraźniej oczekiwała bardziej zdecydowanej reakcji. Podeszła była doń wystarczająco blisko, by wymusić ją samym milczeniem.
Adam zaś ważył w myślach podejrzenia. Czy Judas wtajemniczył ją w swój plan? A może tak samo „zaprogramował"? A może – może to te podejrzenia Zamoyskiego są efektem piętrowego reprogramingu…?
– Sądziłem, że uczy się pani w Puermageze.
– Puermageze przestało być bezpieczne.
– Tak, rzeczywiście, trochę tam, mhm, podziurawili okolicę.
– Musi mi pan o mnie opowiedzieć.
Ujęła go za łokieć, pociągnęła. Przez Zamoyskiego przetoczyło się wgniatające w ziemię deja vu. Bezwolnie pozwalał się prowadzić. Przełykał gorzką ślinę. Ciało go słuchało z doskonałą uległością, poddawało się kolejnym odruchom.
Boczną klatką schodową wspięli się na drugie piętro. Nie pytał, dokąd właściwie idą. Pytał ją, co porabia. Rozwodziła się nad politycznymi niuansami sytuacji oraz pozycją Gnosis i McPhersonów; widać był to tutaj dyżurny temat towarzyskich pogaduszek.
Po drodze Zamoyski zauważył charakterystyczną płaskorzeźbę: ten sam herb i to samo motto, co w głównym holu. Teraz uderzyła go dwuznaczność owego zawołania. Unguibus et rostro. Istotnie, cała ta potęga zasadza się na szponach, zębach, kłach.
Angelika dostrzegła jego rozbawienie.
– Co?
Wskazał herb na ścianie.
– No tak – przyznała – szpan odrobinę konkwi-stadorski.
– A czy nie taka jest rola Gnosis?
– Konkwistadorów? Gnosis nikogo nie ograbia.
– Macie monopol na obce złoto. Jeśli mogę się tak wyrazić.
Niepostrzeżenie rozmowa obsunęła się z na poły żartobliwej pogawędki w dyskusję serio. Angelika zmieszała się. Nie bardzo jeszcze potrafiła odczytywać manifestację tego mężczyzny.
Bo, jak uczy ojciec Praigne, zawsze wchodzimy w interakcje tylko w i poprzez manifestacje, czy byłaby to zawia-
dywana z Plateau nanomancja, czy oryginalne ciało stahsa Pierwszej Tradycji.
– Uświadom to sobie, dziecko – mówił ojciec Praigne – to jest ciało, to nie jesteś ty. Oczywiście, to twoje ciało, przez nie odczuwasz i je dajesz odczuć. Nim się rozpoznajesz jako jednostka, ponieważ frenu zobaczyć nie można, a identyfikujemy się zawsze przez kontrast. Jednak gdyby ci je odjąć, nadal pozostałabyś Angelika McPherson. To po prostu kolejna warstwa ubrania, tylko że rzadziej wymieniana i wrażliwa na bodźce.
– Upraszcza ojciec.
– Oczywiście. Mówię. Manifestuję. Muszę upraszczać. Daję ci tylko ziarno idei. Sama musisz je zasadzić, podlewać, pielęgnować.
Nie bardzo jej to wychodziło. Popadła w dziwną hipokryzję: doskonale zdawała sobie sprawę z błahości cielesnych manifestacji innych osób – tak ją wychowano, i potrafiła patrzeć „poprzez" to, co fizyczne, podświadomie rozdzielać kształt tymczasowy i esencję bytu – a jednak sama myślała o sobie jako o tej cielesnej manifestacji.
„Kto?",Ja". I obraz pod powiekami: opalona dziewczyna o długich kończynach, ciemne włosy przesłaniają twarz.
Pod spojrzeniem lustra jeszcze dobitniejszy: czarownica błotna, słoniobójczyni. Ikona fizycznej formy.
Aż weszła do medycznej celi Puermageze, by dokonać corocznej archiwizacji, usiadła w fotelu, jeszcze spocona po biegu od oceanu, ojciec Floo podał jej szklankę, wypiła, nanosok był chłodny, lekko kwaśny, oddała szklankę jezuicie, rozmawiali jeszcze przez chwilę, wytarła twarz w materiał T-shirtu – i wypadła, krztusząc się galaretowatą mazią, na posadzkę piwnicy pod opróżnianym z parujących cieczy zbiornikiem, naga, trzęsąca się w niekontrolowanych dreszczach. Jacyś mężczyźni próbowali ją podnieść. Przerażona, chciała uciec, odsunąć się… Podnieśli ją bez
trudu, bezsilną, nie panowała nawet nad oddechem i ruchami gałek ocznych. One zresztą pierwsze poddały się umysłowi, już po kilku sekundach. Mogła wówczas na dłużej skupić spojrzenie na poszczególnych osobach. W tym, który szedł obok i dwa kroki z przodu, wpółobrócony do niej i coś nieustannie mówiący, ze zdumieniem rozpoznała ojca. Widywała go często w telewizji w Puermageze, więc nie miała wątpliwości, kto to jest: Judas McPherson. Pod czaszką seria eksplozji: naga – okryć się – wyprostować – tato – Farstone – nie okazywać radości. Kiedy ostatnio się z nim widziała? Boże, jak dawno – miała wtedy sześć, siedem lat. To otchłań. Właściwie nic nie pamiętała. Coś jej przywiózł w prezencie – co? Słodycze, ubranie? Zabrał ją na spacer po okolicy Puermageze. Była wtedy pora deszczowa, daleko nie zaszli. Chyba płakała.
Jeden z tych, którzy ją prowadzili (cała procesja wędrowała tak w kółko między zbiornikami) przycisnął jej coś po kolei do uszu i zaczęła słyszeć.
– …z Adamem Zamoyskim, wskrzeszeńcem z dwudziestego pierwszego wieku. Ponieważ otwotzyliśmy Wojny, należy położyć krzyżyk na wszystkim, co nie było wówczas zakraftowane. Niemniej teoretycznie jest możliwe, że będziesz musiała syntezować freny. Zważywszy na powyższe, nie ma już większego sensu odsyłanie cię z powrotem do Puetmageze.
Puermageze!
– Ykch! Ykkkch! Yyyrch…!
– Powoli, powoli, już, wypluj to. Wyplułaś? Wypluj! Walnij ją który!
– Krch! Iii-ii… ileeee…? – wyjęczała, walcząc z językiem i strunami głosowymi.
– Ponad pięć miesięcy – odparł natychmiast ojciec. – Rzeczywiście, spora strata. Powinienem był nalegać na częstsze archiwizacje.
Dojrzała swe odbicie na powierzchni jednego z mijanych zbiorników. W środku unosił się rudowłosy mężczyzna z zarostem na twarzy. Zdała, sobie sprawę, że identyczna jest zawartość wszystkich zbiorników dokoła. W każdym razie drugiej Angeliki nigdzie nie dostrzegła – z wyjątkiem właśnie tej w odbiciu: pokrytej lśniącym śluzem kobiety o bardzo bladej skórze. Muszę się opalić, pomyślała. To ja zabiłam słonia, pomyślała. Cóż za żałosna manifestacja, pomyślała.
Wówczas nie zdawała sobie z tego sprawy, lecz to właśnie był moment radykalnej rekonfiguracji jej frenu i rozerwania tożsamościowego przyporządkowania:
TA DZIEWCZYNA -› JA
Dopiero nazajutrz, po przebudzeniu w jedwabnej pościeli dębowego łoża w przydzielonych jej apartamentach Farstone, gdy podeszła do okna i spojrzała z wysokości drugiego piętra na dziedziniec, korty i park (świeciło przez chmury blade słońce, kałuże z nocnej ulewy lśniły na drodze), wtedy dopiero pochwyciła rzecz w słowa:
– To nie ja.
Potem wyczytała, iż rzecz posiada nawet nazwę: transcendencja frenu. Dziecko przecież nie od początku kojarzy siebie ze swoim ciałem, ciało z imieniem, fren z tym, co widzi w zwierciadle. Dopiero po jakimś czasie zaczyna mówić w pierwszej osobie: „ja". A teraz następuje odwrócenie tego procesu – oderwanie „ja" od ciała, od jakiejkolwiek manifestacji. Phoebe'owie pochodzący od stahsów często przywoływali owo doświadczenie jako pierwszy bodziec popychający ich do przekroczenia Progu.