Czy ja też pójdę w górę Krzywej? – zastanawiała się w zdumieniu Angelika. Czy o to chodziło ojcu Praigne? Niemożliwe.
Ale przecież często i coraz częściej łapała się na odruchach i uczuciach, które przed odczytaniem i implementacją w nowego pustaka nie miałyby do niej w ogóle dostępu. Więc alteracja nastąpiła. Teoria to zresztą przewidywała: każdorazowe wdrukowanie struktury w mózg wnosi kolejny element niepewności, czynnik chaosu.
Zwierzała się matce:
– Teraz to już wszystko wzięte w cudzysłów. Skoro cokolwiek by się stało…
– Ee, nie przesadzaj.
– Ale tak! Naprawdę! No bo dlaczego miałoby mi zależeć? Takie wrażenie, zwłaszcza wieczorami, gdy jestem zmęczona, i tuż po przebudzeniu: cały świat na końcu bardzo długiego tunelu; patrzę przez odwróconą lunetę. Nie tylko wzrok, ale także reszta zmysłów. Albo ból. Nadwerężyłam sobie wczoraj nadgarstek podczas tenisa z Moetlem. I co?
– No? Może cię nie boli, hę?
– Taa, ty się śmiejesz. Dziękuję bardzo.
– Uraziłam cię, co? Obrażona. I jak, poczułaś natychmiast, prawda?…Doprawdy, tragizujesz infantylnie.
– Wiem, że są plusy: większy luz, zero napięcia… Ale -
– Chodź. Zabieram cię na przejażdżkę.
– Nie -
– Chodź, chodź. Jeździłaś już ze mną i dobrze ci to robiło. Konie cię lubią.
– Ach, ona.
„Ona" nawiedzała wyklute z jedwabiu sny Angeliki. Istniały szczegółowe skany wesela Beatrice (także nagrania z lotu do Puermageze) i AngeKka przeszła je całe krok w krok za sobą i, potem, za Zamoyskim.
Zamoyski wydawał się jej człowiekiem bardziej godnym litości aniżeli jakiegokolwiek innego uczucia. Ten jego pijacki wdzięk, nieporadność ruchów, toporność barczystej
sylwetki, no i sposób, w jaki reagował na jej słowa w drodze do Afryki… Widziała to wszystko jasno i wyraźnie. Z pewnością nie traktowałaby go, jak traktowała go „ona".
Teraz natomiast, twarzą w twarz z jego manifestacją… Litość była całkowicie poza zbiorem możliwych reakcji. Zamoyski wymuszał już zupełnie inną konwencję i Angelika czuła niemal fizycznie, jak się w nią zapada.
Niektóre osoby – Judas, ojciec Frenete – samą swą obecnością odkształcają przestrzeń konwencji, tak mocno, że ktokolwiek za bardzo się zbliży – nieuchronnie ulega oddziaływaniu owych supermas i skręca w wyznaczaną mu przez nie nową orbitę.
– Monopol na złoto – odparła – posiadają inkluzje otwarte. My tylko rozpaczliwie bronimy się przed klątwą Midasa.
– A ci, co się nie obronili – to kto? Deformanci? Pokręciła głową, przeskakując już po dwa stopnie.
– Progresy zredukowane do trzeciej tercji – odparła, nie oglądając się.
Popędził za nią, ale i tak zostawiła go w salonie, ledwo mignąwszy w drugich, wewnętrznych drzwiach.
– Wybaczy pan, minutka.
Okna wychodziły na tyły zamku. Jacyś ludzie ćwiczyli tam szermierkę, w większości półnadzy. Dopiero po dłuższej chwili Zamoyski spostrzegł, że walczą bronią ostrą. Był to rodzaj szpad, może rapiery. Jedno z okien pozostawało uchylone, lecz nie słyszał żadnych pokrzykiwań – tylko szczęk metalu.
Jeszcze dalej, za dziedzińcem, znajdowały się korty, kryty basen, rozległy parking; obok zakręcała droga do prywatnego lotniska. Stąd odleciałem do Puermageze. Angelika mówiła, że -
– Przepraszam. Już jestem. Napije się pan czegoś.
– Whiskey.
– Wygląda pan na trochę, mhm, sponiewieranego.
– Faktycznie, rzuca tam nami nielekko. Dziękuję. Mmm. A-a, nie: zjadłem śniadanie z pani ojcem.
Spojrzała nań dziwnie.
Ręką ze szklanką wskazał dziedziniec.
– Kto to?
– Patrick. -Mhm?
– Patrick Gheorg, moju kuzyn, McPherson.
– Który? Ten?
– Wszyscy. Układa nowe pustaki.
Zamrugał, przyglądając się im pod słońce. Fakt, byli do siebie podobni.
– Nie jest stahsem – dodała Angelika, usiadłszy w fotelu. – Czarna owca w rodzinie. Ale ojciec nu lubi. Zresztą, idealny sekretarz powinien móc się rozdwoić w potrzebie, nie sądzi pan?
– Musi to być nielicha potrzeba – mruknął Zamoyski, rzucając ostatnie spojrzenie na legion szermierzy.
– Nie da się ukryć, skomplikowana sytuacja, czas przesileń.
– No więc właśnie – sapnął, również usiadłszy; szklankę postawił na udzie. – Może mi pani wreszcie… Judas, zdaje się, taką rolę pani wyznaczył.
– Guwernantki? – uśmiechnęła się.
– Błyszczki. -O?
– Wie pani, na ryby, zarzuca się wędkę – zademonstrował – i przy haczyku -
– Pijany? Już?
– Ładna sukienka.
– Dziękuję. Patrick, z łaski swojej, sprawdź błony Pól transmisyjnych pana Zamoyskiego.
– Do kogo to było?
– Patricku Gheorgu.
Zamoyski odruchowo rozglądnął się. Parsknęła śmiechem – ale nie kpiąco; nawet jakoś sympatyczny i rozluźniający zdał mu się ten śmiech.
– Mówiłam, że nie jest stahsem.
– O co chodziło z tymi błonami?
– Sposób, w jaki korzysta pan z Plateau – Otworzyły się drzwi i do środka wpadł zdyszany trzydzie-
stokilkuletni mężczyzna w niekompletnym garniturze z białej bawełny: bez marynarki, za to w kamizelce. Rękawy jedwabnej koszuli miał podwinięte i Adam momentalnie zwrócił spojrzenie na jego prawe przedramię. Oplatał je kolorowy tatuaż: smok. Bardzo podobne stwory widział Zamoyski na sztandarach i zastawie weselnej – no i na tym herbie.
– Moetle – zmarszczyła brwi Angelika – co ci się, u diabła -
Moetle patrzył na Zamoyskiego.
– Właśnie usłyszałem. Dobrze, że zdążyłem. Musimy porozmawiać.
– To jakieś hasło, czy co? – zirytował się Adam. – Powinienem znać odzew?
Przez otwarte drzwi zajrzału Patrick Gheorg.
– Na Plateau w normie – rzuciłu, po czym cofnęłu głowę.
Zamoyski, do reszty zdezorientowany, zazezował smętnie do wnętrza prawie pustej szklanki.
– Właśnie przypomniałem sobie, że jestem alkoholikiem.
– O to mi chodzi! – zakrzyknął Moetle i podszedł do fotela Zamoyskiego. Usiłował zajrzeć mu w oczy; nie udało się. Wobec tego przykucnął i przechwycił spojrzenie przeznaczone szklance. – Pan sobie przypomniał, prawda?
– Co?
– Wszystko! Prawda?
– Moetle… – mitygowała go Angelika.
Machnął na nią ręką, nie obejrzywszy się nawet. Nie spuszczał wzroku z twarzy Zamoyskiego.
– Mogę spróbować – mruknął ten – sobie przypomnieć -
– Świetnie!
– …za pewną opłatą. Moetle'owi zrzedła mina. Angelika puściła oko do Adama.
– Pan Zamoyski zaczyna się asymilować.
Moetle poderwał się, uniósł ręce i oczy ku sufitowi, wykonał jakiś błagalny rytuał do rytmu basowego murmurando, podreptał do drzwi i z powrotem, po czym z ciężkim westchnieniem przysiadł na oparciu biedermayerow-skiej kanapy.
– Dobra – sapnął – wal.
– Mhm?
– Sumę, człowieku, wysokość tej opłaty. Zamoyski żachnął się.
– Nawet nie znam obowiązującej waluty!
– No to o ci, do cholery, chodzi?
– Och, takie tam duperele – burknął Zamoyski w szkło. – Obywatelstwo. Kawałek tego Plateau. Parę sekretów. – Zerknął w lewo. – Mogę się sam obsłużyć?
– Proszę bardzo.
Barek był zaopatrzony w trunki, o jakich nigdy nie słyszał – alkohole spod obcych słońc, z innych Portów, innych fizyk… Dłuższą chwilę strawił na lekturze etykiet. McPher-sonowie za jego plecami wymieniali monosylabiczne uwagi. Dał im czas.
Kiedy wrócił na swoje miejsce, Moetle pozorował kamienny spokój.
– To są absurdalne żądania. Wszystko, co masz w głowie, znajduje się też w twoich archiwizacjach.
– Co ja mam w głowie… – zanucił Zamoyski. – Mam te wasze fałszywki, karierę emerytowanego zdobywcy kosmosu – w ilu ja negocjacjach handlowych nie uczestniczyłem…! Fałszywki, jak mówię; ale pamiętam. Więc może oszczędź mi tych amatorskich blefów i przeskocz od razu trzy stopnie wyżej? Gdybyś miał dostęp do tamtych archiwizacji, nie byłoby tej rozmowy. Kombinujesz prywatnie, za plecami Judasa. Płać.
Angelika przeniosła wzrok z Adama na Moetle'a.
– Twój serw.
– Za plecami Judasa! – parsknął Moetle. – Dobre sobie! Słyszałuś, Patrick?
– Aha! – zakrzyknęłu Pacrick Gheorg McPherson z korytarza obok.
– Zbyt wiele sobie wyobrażasz. To nie jest żaden spisek wewnątrzfamilijny. Ja po prostu muszę wiedzieć.
– Co?
– To, co mi wtedy powiedziałeś.
– Kiedy?
– Więc nie pamiętasz, tak?
– Nigdy wcześniej nie widziałem cię na oczy – zarzekł się Zamoyski i pociągnął głębszego.
Moetle wskazał na jego szklankę.
– Upiłem cię. Upiłem cię w trupa. To wiem od twojej nadzorczej SI. Filtrowała cię; złamałem protokół Soydena.
– Ją pytaj, co powiedziałem. Pokręcił głową.
– Niestety. Sam to z niej wymazałem.
Zamoyski przybrał minę rozczarowanego kretyna. Nic nie rzekł, gapił się tylko tępo na MoetleJa, ręka instynktownie kolebała szklanką z alkoholem.
Angelika zaczęła się śmiać. Był to ten sam śmiech – wysoce zaraźliwy, z głębi przepony – który tam, w Kle, trzymał ich oboje przed długie minuty w żelaznym uścisku.
To już nie deja vu, pomyślał Adam, to schizofrenia rzeczywistości.
– Niesamowici jesteście – wykrztusiła wreszcie. – Dobraliście się jak w korcu maku.
– Ta, trzech takich jak nas dwu nie ma ani jednego.
– Co za problem – mruknął Zamoyski – bierzemy pustaki, włączamy kopiowanie, i siup.
Śmiała się dalej.
– No już – klepnęła wreszcie Moetle'a w plecy – wyspowiadaj mu się ze swojej głupoty.