Выбрать главу

– Na miłość boską, dlaczego…?

– Ależ proszę się nie bać, to dla waszego bezpieczeństwa i odstraszenia, mhm, konkurencji…

Zamoyski spoglądał na manifestację Patricku Gheorgu rozdarty między wściekłością, rozpaczą i totalną konfuzją. Co onu próbuje mi powiedzieć? Co właściwie się tutaj tymczasem wydarzyło?

Bo jeśli phoebe okazuje gestem, miną i słowem zmieszanie i konsternację, to nie dlatego, że naprawdę nie wie, co powiedzieć i dopiero szuka stosownych sformułowań – ale że właśnie chciału okazać zmieszanie i ja miałem je dostrzec!

– Jakiej konkurencji?

– Mogę się tylko domyślać, jakie aktualnie jest wasze położenie, stahs, niemniej -

– Jak to, nie zapisywaliście mnie, nie archiwizowaliście? Myślałem, że gdy tylko -

– Nie mamy już prawa. Jesteś obywatelem Cywilizacji.

– Ach, tak. Gheorg uniósłu rękę.

– Czy chcesz zaktulizować archiwalną kopię swego fre-nu, stahs?

Zamoyski obrzucił manifestację wrogim spojrzeniem.

– Nie – warknął.

Tamtu opuściłu rękę.

– Zatem zapis nie zostanie dokonany. To oczywiste, że wymagana jest zgoda.

Teraz już tak, i teraz już oczywiste. Zamoyski oparł się o ścianę, założył ręce na piersi. Ale te oktagony3…! Mój Boże. Im więcej się dowiadywał, tym trudniej mu było wierzyć. Z początku widział był niewiele: czysto uprzątniętą scenę, na której odgrywano przed nim bezpieczne rytuały. Ale teraz z każdym krokiem schodził coraz głębiej we wnętrzności teatru, i machiny, jakie się tam ukazywały, ogromne i skomplikowane, porażały zmysł logiki i estetyki. Skollapsowana cała materia galaktyki! Wieloparsekowe ugięcia przestrzeni! Przestrzeni i czasu – aż do prędkości ponadludzkich. Jaki właściwie jest ten Czas Słowińskiego…? No i inkluzje – inkluzje odmiennych fizyk. I prawa zmiany praw: meta-fizyka. I Deformanci, i Ul. I Wojny – czym, u diabła, są te Wojny?!

Rudobrodu sekretarz stahsa McPhersona – ciemny garnitur, jedwabny krawat, obrączka na palcu (czy byłu żona-tu/mężatu?) – stału nieruchomo, światło świec wydobywało z oczu jenu manifestacji demoniczne błyski. Przez te parę sekund, gdy Zamoyski obracał w głowie niemożliwość za niemożliwością, Gheorg na Plateau przeprocesowału zapewne kilka tysięcy żywotów. Jest phoebe'um – czy właśnie ta prędkość myśli nu skusiła? A może phoebe'um się urodziłu…?

– Słowińczyk? – zagadnął nu Adam. Gheorg skinęłu głową.

– Więc tak naprawdę żyjesz na Plateau, phoebe, a te cielesne manifestacje – to tylko ubogi interfejs, prawda? Jesteś obywatelem Cywilizacji?

– Oczywiście.

Oczywiście. Przecież jest McPhersonem. Muszę się wyzbyć podświadomej pogardy dla nie-białkowców.

– Jak to właściwie jest z płcią phoebe'ów? – zagadnął, by przerwać ciszę. – To znaczy, orientuję się, że ani żeńska, ani męska, muszę sobie zresztą bez przerwy o tym przypominać, żeby się nie pogubić w tych postplciowych deklinacjach… Dlaczego po prostu nie „to"? Przepraszam, jeśli cię uraziłem, ale nie rozumiem, po co te lingwistyczne wygiba-sy. Przecież -

– Ja nie jestem bezpłciowu, nie jestem aseksualnu – rzekłu sucho phoebe, spoglądając na Zamoyskiego bez mrugnięcia. – Po prostu moja seksualność całkowicie transcenduje kategorie męskości i kobiecości. Jeśli możesz dowolnie zmieniać kolor włosów, pozbyć się włosów w ogóle lub zastąpić je czymś zupełnie innym, i przyszedłeś na świat ze wszystkimi tymi potencjami – to jaki sens ma pytanie, czy jesteś blondynem, czy brunetem? Tak samo nie pytasz o płeć postseksualisty.

Dopiero teraz zapadła naprawdę krępująca cisza. Adam zaczął się zastanawiać, czy nie lepiej wrócić na te kilkanaście minut do Franciszku, zamiast -

– Stahs Judas McPherson przeprasza, że musisz czekać, stahs – odezwału się Gheorg. Ton sugerował, że Gheorg kontynuuje jakąś wcześniejszą wypowiedź. Być może było tak w istocie: przecież 99% informacji docierało do nienu przez zmysły plateau'owe i tam, na Plateau, żyłu onu naprawdę. – Skoro wszakże masz chwilę czasu – nieustannie napływają na Pola Gnosis liczne zaproszenia dla stahsa Adama Zamoyskiego.

– Nikogo nie znam przecież. Może tylko ci z wesela -

– Och, ale wszyscy znają ciebie, stahs!

Zamoyski wymienił z phoebe'um znaczące spojrzenia.

– Więc to tak. Mówią o mnie – macie tu telewizję?

– Twoje nazwisko padło wielokroć podczas obrad Lóż, stahs.

– Cóż, jestem przyzwyczajony. Przeżyłem Wojny, przeżyję i sławę wszechświatową.

Znowu spojrzenie niosło więcej treści niz słowa. Phoebe, z rękoma założonymi za plecami, torsem podanym w przód, uśmiechału się porozumiewawczo.

– Kto? – spytał Zamoyski.

– Stahs Judas McPherson poleca twej uwadze wielce szanowanego specjalistę, który jest starym przyjacielem klanu i dla którego stanowisz, stahs, przedmiot badań. Poczy-tałobu sobie onu za zaszczyt, gdybyś -

– Specjalistę od czego? Kognitywistę? Udostępniliście wu zapisy mojego umysłu?

– Skądże!

– Judas chce, żebym się z num spotkał? Gheorg wzruszyłu ramionami.

– Masz czas i jeśli stać cię na tę grzeczność, stahs…

– Rozumiem, że pozostajesz teraz w kontakcie z tym specjalistą. Także phoebe?

– Tak. Zatem? Przeadresować?

Zamoyski oderwał się od ściany, wyprostował, rozglądnął po korytarzu – i wyszczerzył zęby w złym uśmiechu.

– Wal.

Oczekiwał znowu dezorientacji, a co najmniej przeorientowania zmysłów. Tymczasem przez dwa uderzenia serca stał jeszcze w zamkowym korytarzu, w napiętym bezruchu, z Gheorgum po lewej ręce -

– a z uderzeniem trzecim szedł już brzegiem błękitnej zatoki pod ogromną kulą słońca. Słońce wisiało nad głową tak nisko, że wydawało się, iż dosięgnie je mocno ciśnięty kamień.

Przesłaniało dwie trzecie nieba. Pod głęboką krzywizną słońca zdawała się uginać powierzchnia wody, miękkie fale przesuwały się po wklęsłej soczewce zatoki.

Że Zamoyski w ogóle dostrzegał tę krzywiznę… Powinien był paść z wypalonymi źrenicami. Powinien zostać spalony na popiół i plazmę.

Odruchowo skulił się i rozglądnął za cieniem. Uciekać! Tak blisko – niechby najmniejsza protuberancja… wyparuje morze, spłoną palmy, zeszkli się biały piasek.

Powietrze tymczasem było wilgotne, ledwo ciepłe, od wody płynęła chłodna bryza. Stało to w tak rażącej sprzeczności z tym, co widział – gorejąca gwiazda na wyciągnięcie ręki – że aż musiał przymknąć oczy.

I teraz winien dotrzeć do niego także zapach: morza, potu i roślinnej zgnilizny. Ale nic. Oszczędzono mu zatem ułudy symulacji komplementarnych.

W oddali ktoś śpiewał w nieznanym języku; bliżej skrzeczały ptaki.

– Stahs Zamoyski.

Szła ku niemu od szeregu altan plażowych, po ścieżce ułożonej z symetrycznych białych kamieni. Jedną ręką odgarniała spłowiałe włosy, drugą wyciągała na powitanie. Była tak mocno opalona – do głębokiej czerni sprażonych ziaren kawy – że dopiero uścisnąwszy jej dłoń, zdał sobie sprawę, iż kobieta jest zupełnie naga. Wszelako ta jej stuprocentowa opalenizna, brak włosów łonowych oraz zwierzęca swoboda ruchów – wszystko to odsuwało ją daleko poza kontekst erotyczny; nie była naga.

– Słowiński – przedstawiła się. Skłonił się nisko.

– Phoebe.

– Stahs.

Czy powinien ucałować jej dłoń?

Ujęła go pod ramię i poprowadziła ku altanom.

Adam manifestował się dotąd zawsze z wyobrażenia pochodzącego z jego frenu; stanowiło to chyba regułę oesów cywilizacyjnych. Nadal więc miał na sobie zniszczone ubranie, w którym opuścił był Puermageze; teraz jeszcze ze złotą plamą na koszuli – pamiątką po słodkich sokach Franciszku.

Dostosował rytm marszu do długiego, spokojnego kroku kobiety. Może mu się wydawało, ale czuł, że kamienie uginają się lekko pod jego stopami. Jakby się zapadał podeszwami butów w materię głazów.

– Podobno stanowię przedmiot twojego naukowego zainteresowania, phoebe.

– Być może skorzystasz na tym.

Uniósł brew. Kobieta opuściła głowę, pozwalając opaść na twarz spłowiałym włosom. Zamoyski natychmiast pomyślał o Angelice. Inny hardware, program ten sam.

– Byłubym skłonnu zapłacić za prawo swobodnych przeindeksowań twoich Pól transferowych. Ty byś tego nie odczuł, stahs, korzystałbyś z Plateau jak dotąd.

– A w jakimż to celu owe… przeindeksowania?

Nie odpowiedziała od razu. Wcześniej usiedli w cieniu. Jako że prawie całe niebo było słońcem, cień skupiał się wyłącznie w ciasnych, głęboko ukrytych węzłach, miejscach osłanianych niemal z wszystkich stron. Zamoyski z ulgą wcisnął się w pionowy kokon półmroku.

Pod palmami niewidzialne zraszacze stawiały w słońcu konstrukcje z wody i mgły. Świat migotał ziarniście, medo-strojony, skazany na kolory najostrzejsze.

Im dłużej się Zamoyski przyglądał, tym bardziej był pewien, iż owe drobiny wodne utrzymują się w powietrzu stanowczo zbyt długo, zbyt rozciągnięte są ich parabole, zbyt powolny upadek – a przecież ciążenie wcale nie było mniejsze od ziemskiego, nie czuł różnicy swym nanoma-tycznym ciałem.

– Ładnie tu.

– Dziękuję.

– Na brak słońca, co prawda, nie mogłem ostatnio narzekać…

Wyciągnąwszy przed siebie nogi, Zamoyski przeczesał palcami gęstą brodę. Kobieta siedziała z dłońmi ułożonymi

równo na udach, wyprostowana; pochwycił jej rozbawiony wzrok. Brudny awanturnik i naga westalka. No tak. Lecz co właściwie chciału mu zakomunikować swoją nagością? Już się nie łudził, że cokolwiek mogło być tu przypadkowe – widzi, co ma widzieć, słyszy, co ma słyszeć, myśli, co -

Szarpnął się za wąs, aż łzy stanęły mu w oczach.