– Ale nie wiemy nawet, ile dokładnie tych startowych nanobotów będzie. To nie ma znaczenia?
P. G. pokręciłu głową.
– Nie w tego rodzaju iteracyjnych procesach. Pamiętasz, stahs, przypowieść o zapłacie dla wynalazcy szachów?
Ziaren ryżu, rzekł on, tylko tyle, ile się w sumie zbierze, idąc od pola do pola szachownicy, gdy na pierwszym położysz jedno ziarno, a na każdym kolejnym dwakroć tyle, co na poprzednim; na ostatnim dwa do potęgi sześćdziesiątej czwartej. Chwila, w której płacącemu za szachy zabraknie ryżu, nastąpi tak czy owak, niezależnie od tego, czy zacząłbyś z jednym ziarnem na pierwszym polu, czy z dwoma, czy z trzema, czterema. Ograniczenia są zawsze takie same i to z nich obliczamy parametry procesu.
– Rozumiem. Czy jednak zdążymy?
– Są bardzo duże szansę. Nie sądzimy, by kupcy byli tak szybcy.
– Może więc zamiast rozważać bez końca ewentualności – mruknęła Angelika – sprawdzilibyście przynajmniej, czy to nano w ogóle tam jest.
Tylko się teraz nie wahaj! – przykazał sobie Zamoyski. Spojrzał pytająco na Sternu. Phoebe wykonału krótki ruch oczami.
Adam uniósł rękę.
– Proszę.
Stern ukłonilu się sztywno, nic już nie mówiąc.
Czekali.
Zamoyski w tym czasie zdążył odbić od niemal euforii (podejmuję decyzje! zaskakuję ich! wybieram nieprzewidziane! jestem wolny!) do zwątpienia (akurat uda mi się w czymkolwiek oszukać inkluzje! kto wyprzedzi w mentalnych szachach superinteligencje ze wszechświatów specjalnie dla nich projektowanych?), i z powrotem w adrenalino-wy haj (ale nie wiedzieli! tylko ja posiadam wiedzę konieczną dla wyciągnięcia stosownych wniosków!)
Instynktownie już jednak utrzymywał twarz martwą i ciało nieruchome: na zewnątrz – Lord Orientu; wewnątrz – czarna skrzynka, tajemnica nie do rozszyfrowania dla pla-teau'owych analizerów behawioru. I tak powinno pozostać.
– Potwierdzone, sto procent – rzekłu wtem Stern. – Czy mam zatem twoje pozwolenie na rozpoczęcie operacji, stahs?
Bez wahania!
– Tak – powiedział Zamoyski. = Chcę na moich Polach ciągłej transmisji.
– Oczywiście = zapewniłu phoebe Stern. = Oficjum gwarantuje ci pełny dostęp, stahs.
Menadżer Adamowego oesu zajął się resztą już bez pytania i pod sufitem eksplodowała czerwono-żółta chmura. Zamoyski zagapił się na nią, zafascynowany (wszelkie wglądy do wnętrza własnego ciała są jakoś po dziecięcemu fascynujące). Zaraz jednak zorientował się, że, skoro inni jej nie widzą – zwłaszcza Angelika – jego zachowanie jest co najmniej niegrzeczne. Pozostało mu albo wyprowadzić symulację na wewnętrzne Pola, albo też tutaj ściągnąć secundusa.
Wybrał drugie rozwiązanie i odtąd to oczyma niewidocznej animy obserwował postępy nanozarazy we wnętrznościach swego organizmu – podczas gdy primusem usiadł w fotelu po lewej Patricku.
Stern stału zaś w tym samym miejscu, w którym byłu się skonfigurowału, nieruchomu, z rękoma założonymi za plecami i głową lekko odchyloną. Zamoyski domyślał się, iż jest to zwyczajowa postawa sygnalizująca wysunięcie per-ceptorium poza manifestację, a przynajmniej częściowe wycofanie uwagi.
//Zamoyski nie odrywał wzroku od chmury. Składała się z dwóch barw: żółci i czerwieni. Żółć była bardziej blada, rozlewała się szerzej, w rozmaite organiczne kształty o rozmytych krawędziach. Stanowiła tło dla zarządzanego przez Oficjum nano, pokazując, ile na podstawie jego interakcji z otoczeniem o tym otoczeniu wiadomo. Krople czerwieni znaczyły miejsca aktywacji nanobotów, początki inwazyjnej armii. Z biegiem czasu rosła żółć i rosła czer-
wień. Z początku ta pierwsza znacznie szybciej, lecz gdy chmura przybrała z grubsza zarys ludzkiego tułowia, proces zatrzymał się; wtedy już czerwień szła jak pożar.
Co to właściwie oznacza: „tyle, by nie zagroziło pustakowi"? – zastanawiał się Zamoyski. Zostanie tam ze mnie oświęcimski szkielet, czy jak? Ile masy tłuszczowej, mięśniowej zamierzają wykorzystać? Przecież to głównie woda. Jakież to nanoboty można zbudować z atomów wodoru i tlenu?
Tymczasem /Zamoyski przyglądał się Angelice McPher-son. Szybko pochwyciła jego spojrzenie i tak rozpoczął się ich bezsłowny dialog.
Pochwyciła jego spojrzenie – lecz nie opuściła dłoni złożonych pod brodą.
Uniósł lekko lewą brew.
Przesunęła palcem po policzku.
Uśmiechnął się kącikiem ust.
Wydęła wargi i pokiwała lekko głową.
Wskazał wzrokiem phoebe'ów.
Uśmiechnęła się szeroko.
W odpowiedzi uśmiechnął się równie otwarcie.
Czarne włosy przesłaniały jej twarz, musiała założyć je sobie za uszy; kontynuując ruch, wyprostowała się za pulpitem.
Zamoyski udał zimną powagę, opuścił splecione dłonie na podołek, zwiesił głowę.
Angelika dotknęła skroni wyprostowanym palcem, karykatura zamyślenia.
Odegrał nagłą senność: powieki mu ciążyły, rozluźniały się mięśnie twarzy, zasypiał.
Zaśmiała się na głos.
– No nie! – Wstała. – Panie Zamoyski, pozwoli pan.
Ujęła go pod ramię (dobrze już znał ten gest McPher-sonów), wyprowadziła z biblioteki. Ledwo się za nimi za-
mknęły drzwi, //ujrzał jak obie manifestacje phoebe'ów rozpadają się w nicość.
Wyszli do holu i na taras. O tej porze zamek sprawiał wrażenie opustoszałego, w zasięgu wzroku – ani żywej duszy.
Skręcili ku stajniom.
– Przejażdżka konna? – zaniepokoił się. -Jeszcze czuję w kościach jazdy afrykańskie!
– Jestem pewna, że potrafisz tak skonfigurować swą manifestację, by nie transmitowała niektórych bodźców i przyjmowała najlepszą postawę jeździecką.
Skonsultował to z manadżerem oesu. Odpowiednie programy dostępne były na Polach publicznych. Przekopiował je i uruchomił,
– Dwie godziny, jest trochę czasu – mówiła Angelika. – Na pewno nie masz nic pilniejszego do roboty?
– Och, wiele rzeczy. Pola pełne mam zaproszeń od różnych osobistości i organizacji, żadnej nie znam, muszę sprawdzać na publicznych; a wszystkie zaproszenia pilne. Pojawię się w jakiejś otwartej lokacji, nagabują mnie dyplomaci nieludzkich imperiów. Superinteligencja nie z tego wszechświata wyzwała mnie na szermierczy pojedynek. Bestia meta-fizyczna ściga mnie po wnętrzu mojej głowy i przysięga śmierć. Siedzę w brzuchu zdradzieckiego boga próżni i czekam, aż mnie zlicytuje; a w moim brzuchu rośnie z mego ciała niewidzialne wojsko. Pewnie, że wolę przejażdżkę. Czy Judas polecił ci uwieść mnie?
Żachnęła się.
– Co za pytanie! -Mhm?
– Głupie. I tak żadna odpowiedź cię przecież nie zadowoli.
– Obserwuję twoją reakcję.
– A. Chyba że tak. To proszę bardzo.
Wybrała dwa srokacze. Zamoyski załadował stosowny program i osiodłał swojego wierzchowca prawie odruchowo, nie patrząc na ruchy swych rąk. Zwierzęta nie były genimalne – a przynajmniej nie odzywały się.
Objechali powoli jezioro i zagłębili się w rzadki las porastający wzgórza za posiadłością. Zamoyski świadomie starał się przestać liczyć upływający czas. Zapomnieć się, dać pochłonąć przez noc – to najlepsze wyjście, tyle mu teraz pozostało.
– Odpręż się – mówiła mu Angelika. – Widzę, że bez przerwy masz się na baczności, prawie gotowy do skoku, jakby w każdej sekundzie niebo mogło ci spaść na głowę.
– Bo tak jest! – parsknął Zamoyski. – Może! Do tej pory spadało.
– Tym bardziej powinieneś się odprężyć. Popatrz, noc taka ładna.
– Bardzo ciepła.
– Zatrzymaj się. Słyszysz tę ciszę?
– To las.
– Tak. – Odetchnęła. – Korzystaj z tego. To są przywileje twojej pozycji. Łatwość ucieczki w błogostany, w miejsca absolutnego spokoju. Odwróć sposób myślenia: to nie ty poruszasz się w świecie, to świat porusza się przed tobą, jak taśma perforowana, a ty wybierasz, na którym fragmencie zatrzasnąć czytnik swej duszy.
– Stahs. – Poklepał konia po szyi. – Jestem stahsem. Arystokratą. Tak powinienem myśleć?
– Dokładnie. Co, nie lubisz tego słowa? Arystokracja jest konieczna.
– Usiłujecie tu zamrozić kulturę w sztucznym stanie.
– Zamrozić człowieka. Człowieczeństwo.
– Na jedno wychodzi.
– Oburza cię to? Czemu?
– Nie wiem. Wydaje mi się jakieś takie… wyrachowane, bezwzględne. Inżynieria społeczna. Źle się kojarzy.
– Nie mówili ci? Każdy Progres nieuchronnie ciągnie się ku UL
– Mówili. Właściwie… ty mi mówiłaś.
– Ach. – Podniosła wzrok na bezgwiezdne niebo. – Ja. No tak. Więc wiesz – gdyby nie Cywilizacja, zastałbyś tu po wskrzeszeniu jeno phoebe'ów i inkluzje; nie byłoby już stahsów. No, może nieliczne okazy zoologiczne.
– Ale czy musieliście iść od razu w te wszystkie pseudo-feudalne rytuały?
– Nie było wielkiego wyboru. W gospodarce opartej na infie, w ekonomii arbitralnego rozdziału nieskończoności, feudalizm pozostaje systemem jednak stabilnym. Demokracja – nie. To demokracji ci żal?
Wyjechali na skąpaną w księżycowym świetle polanę. W połowie przekreślał ją długi, wąski pień brzozy, obalonej przez jedną z niedawnych wichur.
Angelika zeskoczyła z konia, przywiązała wodze i spoczęła na pniu, prostując nogi. Nie przebrała się do jazdy, była w luźnych, białych spodniach, skórzanych pantoflach.
Zamoyski ze stęknięciem usiadł obok.
– Demokracja – westchnął. – Sam system sprawowania władzy niewiele mnie wzrusza, ale – tego nie da się oddzielić. Jeśli wybieracie feudalizm – dla tych czy innych powodów – to wybieracie zarazem cały system wartości, który się z nim wiąże i z niego wynika. Całą etykę. I estetykę.
Ześlizgnął się z pnia na ziemię; teraz mógł się odchylić wstecz i zajrzeć Księżycowi w twarz. Chmura w bibliotece stanowiła już zbite skupisko czerwieni, obrzeżone żółtymi frędzlami. Primus Adama przesunął spojrzenie w prawo i w dół: Angelika miała tę samą, na wpół rozbawioną, na wpół zdumioną minę.
– W demokracji, na przykład, mógłbym teraz położyć głowę na twoich kolanach; ale w feudalizmie -