– No nie! – zaśmiała się. – A cóż cię powstrzymuje?
– Jak to co? Nie wypada! Zmierzwiła mu włosy.
– Doprawdy? A gdyby – Powiał wiatr i już wiedzieli.
Zwrócili spojrzenia na kondensujący się wir.
– Stahs – skłoniłu się sztywno Stern. – Stahs. Pora. Angelika cofnęła rękę z głowy Zamoyskiego. Adam
wstał, otrzepując spodnie i kaftan.
– Co powinienem wiedzieć?
– Pełny pakiet przesłaliśmy na twoje Pola, stahs. = Przyjmij i otwórz.
= Zrobione.
Przeadresował secundusa z biblioteki w konstrukt jednozmysłowy, oparty na danych transmitowanych bezpośrednio z Pól Oficjum. W konstrukcie szła owa wizualizacja nanoarmii i jej bezpośredniego otoczenia, a także instrukcja, jak zachować się podczas inwazji na Franciszku. Instrukcja rozpisana została na prawdopodobne scenariusze zdarzeń, od totalnej klęski do totalnego zwycięstwa – megabajty tekstu.
– Idziesz? – spytała Angelika.
– A mam inne wyjście? Aż tak daleko po Krzywej się nie przesunąłem – odrzekł Zamoyski. – Muszę wrócić do pustaka.
Stern pokręciłu głową.
– Niekoniecznie, stahs.
– Słucham?
– Możesz oddać tę manifestację w zarząd swego secundusa.
– To tylko anima.
– Są programy.
– Taa, nie wątpię – mruknął Zamoyski. – Na wszystko są.
= Jakie programy?
= Ściągnąć?
= Freeware?
= Niektóre.
= Daj.
Następne kilka minut Zamoyski zapamiętał jako czas wielkiego chaosu. Samo przeadresowanie manifestacji spowodowało potężną dezorientację; przez ułamek sekundy zdawało mu się, że primus i secundus siedzą obaj w tej samej nanomancji. Na dodatek secundusowi Adam musiał przydzielić symulację Oficjum – i teraz na ciemnym niebie nad polaną jaśniała żólto-czerwona chmura.
Równocześnie budził się w swoim ciele we wnętrzu Kła, we wnętrzu Deformantu. Nie było to przyjemne przebudzenie. Jego pustak zdryfował tymczasem w jedną z kul płynnego złota; tylko zwierzęce odruchy utrzymywały mu głowę poza granicą cieczy. Z uwagi na niezbyt silną cyrkulację powietrza, wokół tej głowy puchł bąbel dwutlenku węgla i Zamoyski, wróciwszy do swej biologicznej manifestacji, popadł w stan gorączkowego odurzenia.
Co było o tyle niepokojące, że przecież wcześniej {przed przeadresowaniem) nie odczuwał bynajmniej objawów zatrucia. Rodziło to niepokojące pytania o stan mózgu Zamoyskiego: na ile umysł Adama procesowany jest jed)nie na organicznym narządzie jego pustaka, a na ile – na wrośniętej weń wszczepce?
Nie istniał żaden punkt oparcia, nie miał się czego /Zamoyski chwycić, gwałtowne ruchy tylko rozbiły złotą banię w gromadę mniejszych i większych kropli.
– Angelika! – zawołał.
Nie było jej w zasięgu wzroku.
– Angelika!
= I jak? = pytała.
Z powrotem przysiadł na pniu.
= Gdzieś mi się zapodziałaś.
= Pozdrów mnie ode mnie.
– Angelika!
Ale szybciej zamanifestował u się mnichem Franciszek. Złapału Zamoyskiego za rękę i pociągnęłu ku najbliższej wiązce granatowych wyrośli.
– Złe sny?
– Okropne – mruknął Zamoyski, obracając się równolegle do pionu mnicha.
Na nocnym niebie Oficjum malowało mapy planowanej zarazy, wskazując dywersantowi drogę w wewnętrznej dżungli Defbrmantu. Od pnącza do pnącza, od kwiatu do kwiatu zaczął /Adam płynąć przez Kieł. Manifestacja Franciszku przez chwilę mu towarzyszyła, potem gdzieś zniknęła.
W końcu /Zamoyski zatrzymał się, porównał jeszcze swoją pozycję z wykresem nad wierzchołkami poruszanych przez wiatr drzew, zaczepi! stopą o jakieś purpurowe korzenie – i zaczął kaszleć.
Spazmy wykrztuśne zgięły go w pół, kaszlał i kaszlał, piekło go w gardle, brakowało tchu… Patrzył jak czerwień eksploduje ognistymi fajerwerkami na pustym gwiazdo-skłonie.
– Co ci jest?
Rozespana Angelika podpłynęła ku niemu spoza ściany wielkich liści.
– Jeszcze tego brakuje, żebyś się rozchorował… Rzeczywiście, coś niezdrowo wyglądasz. – Przyłożyła dłoń do jego czoła. – Cholera, gorączka.
Bo też nie najlepiej się czuł. Przestał już kaszleć, tylko oddychał głęboko. Jeśli wierzyć wizualizacji Oficjum, większość armii opuściła jego ciało. Angełiki przyglądały mu się uważnie, niemal z jednakową troską na twarzach.
Jaka właściwie jest granica bezpiecznego poboru masy z organizmu? Zamoyskiemu cała ta magia nanotransmuta-cji wydawała się z gruntu podejrzana, podobnie jak kogni-
tywistyczne czary z kopiowaniem umysłów. Przyjmował do wiadomości ogłaszane mu reguły mniej więcej tak, jak się akceptuje teologiczne aksjomaty. Oczywiście różnica polegała na tym, że tu reguły można było sprawdzić w działaniu – ale zanim się sprawdziły, powątpiewał w każdą. Nauczył się już jednak nie zdradzać z tymi wątpliwościami. Czekał w milczeniu na rozwój wydarzeń.
Według scenariusza Oficjum Deformant winnu się zorientować w ataku w przeciągu sekund. Następnie scenariusz rozgałęział się na kilka wariantów reakcji Franciszku. Jedna z nich obejmowała natychmiastową autoamputację zarażonego fragmentu (wraz z Kłem i jego pasażerami) oraz aktywny jego rozkład, aż do poziomu zupy molekularnej. Inne warianty dawały jednak Adamowi większe szansę na przeżycie.
Zegar OVR odliczał k-sekundy inwazji. Zamoyski podświadomie oczekiwał pojawienia się gniewnej manifestacji Franciszku; nic takiego, oczywiście, nie nastąpiło.
– Masz może w pamięci wszczepki jakiś analizer medyczny? – dopytywała się Angelika, ciągnąc go ku błękitnym pąkom. – Szkoda, że ciągle jesteśmy odcięci od Plateau. Diabli wiedzą, co mogłeś złapać. Masz, napij się tego.
Czterdzieści, pięćdziesiąt sekund. Nadal nic. Część scenariuszy zniknęła z nieba nad lasem, zmienił się kształt krzywych prawdopodobieństwa. //Zamoyski obserwował rosnącą nad nim chmurę. Żółć prawie już sięgała Księżyca, czerwień podążała tuż za nią – albo rzeczywiście tak szybko się mnożąc, albo po prostu rozprężając od uprzedniego stanu kondensacji. Sześćdziesiąt, siedemdziesiąt.
= I jak? = szepnęła Angelika, pochylając się na pniu, by zajrzeć Adamowi w oczy.
Tylko uniósł otwartą dłoń.
Osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt. Rozległ się syk, wiatr poruszył wnętrznościami Deformantu.
– Co się dzieje? – rzuciła Angelika; chwyciwszy się liany, rozglądała się wokół.
– Dekompresja – odrzekł jej Zamoyski. – Gdzieś przeżarło nu na wylot.
– Co…?
– Kadmosowe wojsko.
Wiatr ustał. Było to wszakże krótkotrwałe uspokojenie, bo naraz cała dżungla zatrzęsła się, Zamoyski i Angelika polecieli w dół, na nich – oberwane masy organiczne, a wszystko to zalał złoty deszcz.
= Uciekamy = rzekł Adam. Secundusem, bo primus leżał przygnieciony wielkim ciężarem (ciężarem, który rósł z każdą chwilą), pod górą błota i szczątków organicznych, i ledwo łapał oddech.
Począł się z mozołem spod tego zawału wyczołgiwać. Poszczególne rośliny/organy Deformantu drżały jeszcze, wpychając się /Zamoyskiemu do oczu, uszu, nosa, ust. Gryzł je i wypluwał. Błoto, które go oblepiało, miało dziwną barwę, bynajmniej nie złotą i nie czarną – najbliższą błękitowi.
Angelika musiała dojrzeć napięcie – może ból – na jego twarzy, bo ścisnęła mu uspokajająco ramię i szepnęła:
= Uda się.
Szept narzucał się w tej nocnej ciszy jako najwłaściwszy.
Nareszcie /Adam wypełzł z hałdy organicznych odpadków na świeże powietrze. Zaraz się rozkaszlał: może i było świeże, lecz pełne gęstego pyłu, opadającego bardzo wolno.
= Czy to my zarządzamy napędem? = spytał Sternu.
Phoebe uniosłu głowę, wyprostowału się. Jeśli zaskoczyło nu owo „my", nie dału tego po sobie poznać.
= Tak. Część nanobotów zorganizowała się w infowo-dach Kła w struktury niezależne od Plateau: musimy się zabezpieczyć na wypadek kolejnego odcięcia przez Wojny.
= Czym dysponujemy?
= Silnikami manewrowymi, stahs. Generator kraftowy i zapas egzotycznej materii Defbrmant wyżarłu i połknęłu w całości.
= Pieprzonu szabrownik. To stąd ta przestrzeń.
Uniósł /głowę i //głowę. Wnętrze Kła było teraz znacznie większe niż jego kabina kontrolna – od szczytu stożka, skąd biło światło, dzieliło stojącego na dnie Adama co najmniej czterdzieści metrów. Światło było przyćmione, przesłonięte przez pajęczyny pnączy i innych, lżejszych roślin/organów Franciszku, zwisające ze zbiegających się tam ścian.
Czerwień na niebie podzieliła się na dwie części, z których mniejsza posiadała kształt właśnie stożka i nie była już otoczona ani skrawkiem żółci; większa natomiast rozpełzła się od horyzontu do horyzontu, rzeki i strumienie karminu płynęłu tu przez obłoki bladej sepii – Defbrmant byłu ogromnu, Adam pamiętał te tysiące kilometrów sześciennych granatu, seledynu i złota, Wagnerowską symfonię CIAŁA.
= Będzie śrigału?
= Nie ma jak = zapewniłu Stern. = Teraz walczy o życie.
Zalew nieboskłonu przez czerwień został jednak powstrzymany; zdało się nawet, iż żółć powoli odzyskuje utracone przestrzenie.
Wtem z hałdy Franciszkowych zwłok wybuchł przeraźliwy wrzask, niemal spod samych stóp Zamoyskiego. Odskoczył. Ukazały się ręka i twarz, całe w błękitnym błocie, i bynajmniej nie od razu Adam pojął, że nie może być to przecież nikt inny, tylko Angelika, wykopująca się mozolnie z zawału. Krzyczała, plując szlamem i szarpiąc pętle pnączy, i mogłaby je długo jeszcze tak szarpać, łamiąc paznokcie: kalecząc palce, nie było bowiem w jej rozpaczliwych ruchach żadnej myśli, jeno czysta histeria – zachowywała się jak człowiek idący pod wodę, topielec na ostatnim wdechu.
Kiedy ją Adam złapał za nadgarstek i kołnierz koszuli, najpierw próbowała mu się wyrwać, zapewne go nie poznając, a może nawet nie widząc: oczy miała puste, wzrok nieskupiony.
W końcu przynajmniej przestała Zamoyskiemu przeszkadzać i wyciągnął ją na powierzchnię.