– Nie pamiętam, co Moetle ze mnie wyciągnął – wtrącił Zamoyski – ale jeśli tak skutecznie rozwiązał mi język, wygadałem mu chyba także o miejscu naszego lądowania, i o mieście nad Rzeką Krwi. Pewnie stamtąd zaczął.
– A właściwie dlaczego lądowaliście? I to chyba awaryjnie – nie tak mi opowiadałeś?
Zamoyski zmarszczył brwi, potarł czoło.
– Nie chcę tam wchodzić, bo znowu się zatrzasnę i skurczybyk naśle na mnie jakąś potworę. – Potrząsnął głową. – Ja nawet nie wiem, skąd to słowo.
– Jakie słowo?
– Narwa.
– Dokąd? – po raz trzeci spytał Veron.
– Daj powiększenie i siatkę Merkatora.
Istniały tu dwa duże kontynenty (oba na półkuli południowej) oraz kilkadziesiąt rozległych archipelagów. Zamoyski odszukał północny brzeg kontynentu przypominającego kształtem ucho – powiększył – znalazł ukośny łańcuch górski – powiększył – znalazł rzekę, która zbierała większość opadów z tego wododziału – powiększył – znalazł dopływ zaczynający się w jeziorze na zielonym płaskowyżu – powiększy! – i wskazał wschodni brzeg jeziora.
– Tutaj. Potem oddasz mi stery.
– Rozumiem – rzekł Veron.
Powróciło ciążenie – „Katastrofa" zaczęła spadać ku Narwie po wymuszonej krzywej.
Po przywróceniu oryginalnej skali planeta zmalała i schowała się za Angelikę, ale już po chwili jęła puchnąć i wysuwać się zza fotela dziewczyny, z każdą minutą coraz szybciej. Przyciąganie to znikało, to zmieniało kierunek.
Dwukruk skrzeczał przekleństwa, zirytowany, gdy ciskało nim na wszystkie strony – aż wleciał w największą gęstwę sieci i w nią wczepił się skrzydłami, pazurami i jednym z dziobów.
Podczas pierwszej fazy wchodzenia w atmosferę trzęsło nimi jeszcze bardziej, już nie od zmian wektora przyśpieszenia, lecz w poprzecznych i wzdłużnych wibracjach kadłuba „Katastrofy" – dopóki nie wytracili prędkości i nie przeszli w lot ślizgowy na pułapie stu kilometrów. Wejście było ostre, ale też Moetle'owy wahadłowiec nie miał powodu obawiać się losu wahadłowca „Wolszczana" – to już była zupełnie inna technologia, zupełnie inne skale niebezpieczeństw. Niemniej – ciało pamiętało.
Ciało pamiętało i Zamoyski napinał mięśnie, zaciskał zęby, serce mu biło jak młot, adrenalina wypalała w żyłach nowe blizny, huk krwi w uszach zagłuszał wszelkie inne dźwięki.
Nareszcie „Katastrofa" wyrównała lot i Adam uniósł powieki, dopiero w tym momencie zdając sobie sprawę, iż dotąd je zaciskał.
Znowu tonęli w błękicie. Bezchmurne niebo Narwy opływało ich ze wszystkich stron. Zamoyski polecił Verono-wi obrócić projekcję o sześćdziesiąt stopni, wtedy zobaczył przez szarą mgłę niskich obłoków ciemnoniebieski ocean, łańcuchy wysp jak skrzepy wygotowanych zeń szumowin i – wciśniętą płasko pod horyzont krawędź kontynentu.
W holo po swojej stronie Angelika otworzyła liczne okna 3D, w nich obrazowały się dane otrzymywane od Verona.
– Tlen – dwadzieścia pięć, azot – sześćdziesiąt, o, dwutlenku węgla dużo, robiliście jakieś analizy cyklu wegetacyjnego tutejszej flory? Na czym to idzie, na jakimś analogu chlorofilu? Widzę, że zielone.
Byli już nad kontynentalnymi puszczami, dziesięć kilometrów i coraz niżej.
– Pamiętam, że Juice bardzo narzekała na rozbieżności w kodach replikacyjnych – mruknął. – Mieliśmy trochę sprzętu… Zaraz. Nie, nie wiem. Że brak naturalnych ścieżek ewolucyjnych i temu podobne. Poniewiaż wiedzieliśmy
0 mieście, no i o Rozgryzaczu, zresztą samo słońce… założyliśmy istnienie starej cywilizacji. Nie byłyby więc to flora
1 fauna oryginalne, ale ente pokolenia gatunków zaprojektowanych od podstaw dla zapomnianych już celów, potem zdziczałych i przemutowanych, walczących o zajęcie nisz, które jeszcze nie istniały, gdy te gatunki wymyślano… Zostawić to na parę milionów lat – i voild) mamy całe biologie z ewolucyjnego punktu widzenia absolutnie niemożliwe. Veron, oddaj. Już.
– Proszę.
Zamoyski zacisnął dłonie na sterach i z tym uściskiem wróciła mu pewność siebie.
– To jest to jezioro? – spytała Angelika, obracając nad sobą holograficzne krajobrazy.
– Tak.
„Katastrofa" dawała się prowadzić niczym odrzutowiec zmiennoosiowy; wysunięte zostały szerokie płaty nośne i wahadłowiec schodził nad płaskowyż prawie jak szybowiec, już tylko od czasu do czasu dając korygujące impulsy z dysz bocznych. Adam położył „Katastrofę" w lewy skręt, zataczając wokół jeziora niską pętlę.
Veron przesunął w holo powiększenie linii brzegowej. Jezioro posiadało kształt łzy, długie na ponad trzydzieści kilometrów; ze zwężenia wypływała rzeka, przelewając się szeroką kataraktą kilkadziesiąt metrów w dół kamienistego kanionu. Przeciwległy, południowy kraniec jeziora podchodził pod wysokie klify przy gęsto zalesionych wzgórzach.
Na wschodnim brzegu Zamoyski szukał polany o dobrze zapamiętanym kształcie klepsydry. Wrak waha-
dłowca powinien znajdować się tuż za jej przewężeniem. Oczywiście puszcza mogła była przez ten czas pochłonąć polanę.
Przeszukiwał wzrokiem gęstą zieleń. Gdzieś tutaj, w dwóch trzecich drogi od rzeki do klifów -
– Jest! Siadamy.
Dostrzegł statecznik wystający ponad zbitą zieleń. „Ka-tostrofa" zawisła nad nim, obracając się powoli wokół pionowej osi, korony drzew dygotały od naporu wzbudzanego wichru, podnosiły się tumany zerwanych z gałęzi liści.
Zamoyski szarpnął „Katastrofę" wzwyż.
– Tu najbliżej – Veron wskazał kamienisty stok, schodzący do strumienia, siedemdziesiąt metrów od wraku.
– Okay, wceluj. Oddaję.
– Przejąłem.
Wylądowali tak miękko, jak żaden człowiek nie mógłby ich posadzić bez dużej dozy szczęścia. Ledwo „Katastrofa" dotknęła ziemi, puściły sieci zabezpieczające fotele, a same fotele opadły na podłogę.
Zamoyski pierwszy ruszył do wyjścia. Tu, w prowadzącym na zewnątrz korytarzu, utworzyła się tymczasem przezroczysta śluza: przez jej podwójne ściany widzieli szarą skałę, łachy ciemnego piasku, perlącą się w kamienistym łożysku wodę. Ciążenie, jak wiedział Adam, wynosiło 0.86 g – spośród tych, których doświadczył swoją manifestacją biologiczną od czasu opuszczenia afrykańskiego Saka, było najbliższe ziemskiemu.
– Też mam wyjść? – zaskrzeczał Smaug, podfrunąwszy za Angeliką.
Po opuszczeniu statku i rozprzestrzenieniu się po okolicy ponowne skupienie się w „Katastrofie" zabierze mu sporo czasu. Oczywiście mogli wystartować pozostawiając część nanopola za sobą. Albo też w ogóle nie wypuszczać
go poza śluzę – wówczas wszelako, w razie naprawdę nagłego niebezpieczeństwa, Smaug nie byłby w stanie przyjść im z pomocą wystarczająco szybko. Wybrali wyjście pośrednie.
– W skupieniu – zdecydowała Angeliką. – W sferze – ilu? pięciu metrów?
– Ośmiu – mruknął Zamoyski.
– Osiem metrrrów – skinął obiema głowami dwukruk. Zeszli na powierzchnię Narwy.
– Au! Cholera jasna!
– Co jest?
– Skaleczyłam się.
Angeliką podskakiwała na jednej nodze. Piętę drugiej przecinała czerwona pręga, szybko nabiegająca krwią.
– A pewnie jeszcze jakieś tutejsze zarazy… – mamrotała, rozeźlona.
– Tym bym się nie przejmował, na pewno niekompatybilne. Smaug, daj jej jakąś osłonę.
– Się rrrobi – zaskrzeczało ptaszysko.
Nie zobaczył Adam żadnych magicznych butów, mate-rializujących się nagle na stopach Angeliki, niemniej odtąd już nie zwracała większej uwagi, po czym stąpa, brud nie osadzał się na jej skórze, a i rana przestała krwawić.
Dwukruk wskazywał im drogę. Drzewa posiadały rozmiary stuletnich sekwoi i szli między nimi jak między filarami cienistej bazyliki. Pachniało gorącym chlebem. Zamoyski, zanurzywszy się w półmrok puszczy, wciągnął do płuc kilka głębszych oddechów – i pożałował, bo od razu Księżyc zaświecił mu w oczy i zamajaczyły pod powiekami ruiny rzymskiej willi.
Żadnego więcej rozkojarzenia! Żadnych wspomnień! Patrz przed siebie, patrz pod nogi; umysł jak struna, umysł jak promień lasera.
Prześlizgiwał się po powierzchni wrażeń.
To światło – liście były duże, o cienkiej, prawie przezroczystej tkance, i strumienie słońca (terminator nie dotrze do tego miejsca jeszcze przez dwie-trzy godziny) płynęły przez nie niczym przez filtry reflektorów, folię iluminacyj-ną; chodziło się w zieleni jak w rozpylonym z niebios gazie fluorescencyjnym.
Światło oraz szmery – kora drzew, ceglastoczerwona i porośnięta fioletowymi brodawkami, wokół których wirowały owady tak drobne, że dostrzegalne jedynie w roju, ta kora bezustannie trzeszczała, rozprężała się i sprężała w powolnych, lecz potężnych, bo sięgających do samych konarów, skurczach włókien: trszk, trszk, trrrrrszk! Drzewo za drzewem, w niezgranym rytmie. Nie pamiętał, jak Juice tłumaczyła morfologię owych roślin – czy one w ten sposób oddychają? Wrażenie jednak było takie, jakby puszcza bez przerwy szeptała sobie za twoimi plecami ciemne sekrety, a może plany zdradzieckiego na ciebie ataku.
Kiedy więc zza pobliskiego pnia wyłonił się kwadratowy łeb zwierzęcia, oboje, Adam i Angelika, drgnęli nerwowo, prawie odskakując na jego widok. Smaug jednak był na miejscu: gdy drapieżnik (bo był to jakiś rodzaj drapieżnika, absurdalne w ich oczach skrzyżowanie kangura z dzikiem i jeżozwierzem) wyszedł na otwartą przestrzeń i, wciągnąwszy w wielkie nozdrza powietrze skażone wonią ludzi, ruszył ku nim szybkim truchtem – momentalnie otoczyła go sieć jaskrawych wyładowań. Rozległ się wysoki kwik, zwierzę podskoczyło prawie na dwa metry. Spadło na ziemię już martwe.
Dwukruk przysiadł na truchle. Lewym dziobem jął szarpać z zaciekawieniem brązowe futro. Prawa głowa była zdegustowana.
– Durrrna poczwarrra!
Angelika zachichotała i Zamoyski zaśmiał się również, rozładowując napięcie.
Wrak wahadłowca zaskoczył ich oboje: nagle wyszli na małą przesiekę i oto po lewej wznosił się nad nimi obły dziób pojazdu, wciąż biały.