Dla Zamoyskiego zaskoczenie było podwójne.
– To nie nasz – sapnął. – Nasz się spalił.
– Nie wasz?
– To ten drugi, Mitchella i Finch.
– Nie rozumiem.
– Musieli potem przylecieć tu po nas. Myśleliśmy, że też się rozbili, nie było łączności. Bo nas zniosło, nie tu mieliśmy lądować.
– A gdzie?
– Przy mieście. Zrobiliśmy z orbity pełną topografię i to miasto to był jedyny ślad cywilizacji na powierzchni, więc… Czekaj, wrak naszego powinien się znajdować gdzieś – gdzieś tam.
Zamoyski odwrócił się od wahadłowca.
= Dałbyś jakąś mapkę, co?
= Służę.
//Przyglądał się izometrycznemu rzutowi terenu, skonstruowanemu na podstawie zapamiętanych przez wszczep-kę krajobrazów. Skoro sami znajdowali się tutaj, a jezioro zaczynało się tu…
Zapatrzony w OVR-ową projekcję, Adam ruszył przed siebie, nawet nie oglądając się na Angelikę. Przeskoczył korzenie kolejnego drzewa, obszedł czarną paproć (czy to naprawdę są paprocie?) – i oto były: szczątki wahadłowca, którym przylecieli tu Zamoyski, Washington, Juice i Mountclaver.
Pojazd wrył się dziobem na kilka metrów w miękką glebę Narwy, przechylony na prawą burtę, wciął w ziemię także poziomy statecznik. Obrastały go ze wszystkich stron drzewa, wcale nie mniejsze od sąsiednich; w wypalonej skorupie pieniło się zielsko.
Adam obchodził wrak powoli, wypatrując śladów wizyty Moetle'a. Ale wrak wyglądał na nietknięty ludzką ręką od lat: wszystkie otwory w jego burtach – zarośnięte; w cieniu lewego skrzydła – gniazdo jakichś wężowych robali, wokół którego Smaug musiał postawić elektryczną ścianę, bo wyroiły się gęsto na sam widok Zamoyskiego…
Szedł dalej, do dysz. Wzniesione pod kątem, celowały w przesłonięte zbitą zielenią niebo, nie mógł zajrzeć. Może gdyby na czymś stanąć… Zauważył obok wielki głaz, wypluty z ziemi odłam białej skały, pocięty czarnymi i czerwonymi żyłami.
I od razu skojarzenia strzeliły salwą: głaz – Juice – kłótnia – pochować Washingtona – krzyż czy napis na skale?
Cofnął się szybko, czując drażniące nozdrza zapachy nocnej willi. Już miał się odwrócić, gdy w cieniu za głazem dostrzegł przywołany we wspomnieniu kształt.
– Światła! – zawołał na Smauga.
Powietrze roziskrzyło się nad nim, mlecznobiały blask oblał dokolną puszczę.
– Dziękuję – mruknął, kucając przed krzyżem. Dwie bardzo gładko przycięte deski, ta grubsza wbita
głęboko i podparta jeszcze kamieniami, ta węższa, pozioma – z wypalonymi wzdłuż wielkimi literami.
Zamoyski przesunął po nich palcami, ścierając brud i osad (zapewne tutejszy mech).
Edward T. Mountclaver R.I.P.
EXORIARE ALIQUIS NOSTRIS EX OSSIBUS UŁTOR
Więc Mountclaver także zmarł! Och, do cholery, przez ten czas z pewnością zmarli wszyscy – Z wyjątkiem mnie.
Ile zwłok znalazła Gnosis w „Wolszczanie"? Sześć – wszystkie anabiozery były zajęte.
Kto więc leży tutaj?
I dalej: skoro oba wahadłowce „Wolszczana" spoczywają na powierzchni Narwy, to jak wróciliśmy na statek, jak go naprawiliśmy i jakim cudem opuściliśmy układ Hakaty?
A może nie opuściliśmy go nigdy…?
Księżyc w pełni unosił się nad ciemną taflą jeziora jak wypełniony świecącym gazem balon. Krok dalej i przypomnę sobie -
Poderwał się na nogi.
– Smaug! Wykop go! Dwukruk przysiadł na krzyżu.
– Co mam zrrrobić?
– Ekshumuj, do cholery!
– Adam?
Obejrzał się. Angelika, wpółoparta o głaz, spoglądała podejrzliwie to na Zamoyskiego, to na krzyż. Otworzyła usta, lecz słowa zamarły jej na wargach, gdy ziemia kryjąca grób jęła się na jej oczach zapadać. Zamoyski ujrzał zdumienie na obliczu dziewczyny i podążył za jej wzrokiem, z powrotem obracając się ku krzyżowi.
Tak naprawdę ziemia się nie zapadała, lecz przepływała grubymi strugami na boki. W efekcie pod stopami Adama tworzył się symetryczny lej, głęboki na pół metra, metr, półtora, i coraz głębszy. Zamoyski postąpił dwa kroki wstecz, granica przesypiska zbliżała się do jego butów.
Elektryczny dwukruk siedział na krzyżu i wlepiał wszystkie cztery ślepia w centrum leju – dopóki krzyż się nie zachwiał, nie potoczyły się otaczające go kamienie i deski nie wpadły do grobu; wtedy przefrunąl na głaz, kracząc głośno.
Upiornie jasne świarło wypaliło wszelkie półcienie i barwy pośrednie. Czy Zamoyski tylko sprawiał wrażenie tak bladego, czy też rzeczywiście krew odpłynęła mu z twarzy,
gdy ujrzał wyłaniający się spod ostatnich warstw ziemi, zaplątany w brudne szmaty, biały szkielet?
– Chryste Panie.
Angelika podeszła bliżej, pochyliła się nad dołem.
– Kto to jest?
– Nie mam, kurwa, pojęcia. Dotknęła jego ramienia – odsunął się. Zmarszczyła brwi.
– O co chodzi?
Nie zwracał już na nią uwagi. Przeskoczył otwarty grób i ruszył między paprocie, rozgarniając je i depcząc. Teraz się okazało: to żadne paprocie. Ich czerń nie pochodziła od roślinnego barwnika, lecz z rojów maleńkich owadów, całkowicie kryjących skomplikowanego kroju liście. Ledwo Adam je poruszył, otoczyła go wirująca chmura drobnoziarnistej ciemności. Smaug zareagował błyskawicznie, skupiając nanopole i paląc insekty – i tak oto Zamoyski biegł przez spirale nagłego ognia, sekundowe pożary, pozostawiając za sobą aleję szarego dymu i nagie krzaki.
– Jest! – syknął przez zęby, znalazłszy drugi krzyż. Przetarł go rękawem i odczytał nazwisko pochowanego:
Daniel X. Washington
Cofnął się ścieżką popiołu. Rozgarniał teraz ominięte wcześniej zarośla. Trzeci krzyż.
– Adam… – Angelika stanęła za nim, gdy klękał przy grobie, złożyła dłonie na jego ramionach. – To byli twoi przyjaciele ze statku, tak?
Nie odpowiedział. Gapił się ponuro na krzywe deski.
Adam Zamoyski R. I. P.
ON JEST WSZĘDZIE
– Ale ten to chyba pusty, prawda? – szepnęła.
– Idziemy.
Poderwał się, szarpnął ją, pociągając za sobą.
– Co…? Dokąd?
– Tu Moetle'a nie było. Musiał polecieć od razu do miasta.
– Ale… te groby.
– Co: groby? – warknął. Wyrwała mu się, zacisnęła usta. Nie mówili już nic.
W „Katastrofie", zapadłszy się z powrotem w wiszący fotel, w obleśnym uścisku semiorganicznej sieci bezpieczeństwa, Zamoyski zdołał się odrobinę odprężyć. Odrobinę – nie zaciskał już szczęk i nie zamykał dłoni w pięści. Ale kiedy Angelika obracała ku niemu wzrok, nadal widziała oblicze skamieniałe w grymasie wściekłości, jakby Adam krztusił się własnym gniewem i walczył sam ze sobą, by nie dać się porwać gorącej furii.
Miasto leżało ponad dwieście kilometrów dalej, nad rzeką czerwoną od rozplenionych w niej mikroorganizmów. Pozbawiona roślinności pustynna równina, przez którą płynęła rzeka, także miała kolor krwi: piasek, przeganiany po niej przez wiatr w wysokich tumanach, był piaskiem organicznym, spetryfikowaną formą tych samych mikroorganizmów.
„Katastrofa" leciała nad płaszczyzną ciemnego karminu na tyle wysoko, by nie podnosić z niej krwawych obłoków, a zarazem na tyle nisko, że widzieli pomykający po niej cień statku, rozedrganą płaszczkę.
Wieże były wysokie na ponad sto metrów i ich cienie rozciągały się po równinie długimi autostradami mroku. Hakata – pionowa źrenica wszechwidzącego boga wulkanów – osuwała się powoli ku horyzontowi.
Znów był wieczór, gdy zbliżał się Zamoyski do martwej metropolii – ale inny. Uniósł odruchowo głowę ku górnym
hologramom, ciemniejącemu niebu. Wtedy również jej nie widział, niemniej pamiętał, że tu była: nadplaneta. Nad-planeta, efemeryczne dziecko Rozgryzacza Planet, upiór astronomiczny, to zjawiający się nad Narwą, to znikający, bez śladu i bez jakichkolwiek efektów grawitacyjnych. Teraz Zamoyski pamiętał.
Przemknęli ponad okalającym miasto murem.
– Veron, jeśli coś zauważysz -
– Oczywiście.
– Także nasłuch.
– Prowadzę bez przerwy na wszystkich zakresach. -I?
– „Trąd" najwidoczniej nie emituje sygnału lokalizacyjnego ani nie odpowiada na wezwania. Stahs Moetle musiał zawiesić te procedury.
– Może po prostu rozwalił się razem z wahadłowcem – mruknęła Angelika.
Zakreślali ponad ruinami zacieśniającą się spiralę. Myślał: „ruiny" – bo pod ścianami i w załomach budynków narosły pierzyny czerwonego pyłu oraz organicznych i nieorganicznych śmieci – ale miasto nie zostało bynajmniej zniszczone. Konstrukcje posiadały ostre krawędzie, kąty proste nadal były kątami prostymi, gruz nie piętrzył się na ulicach kanciastymi bałwanami.
Kiedy zresztą tak szybowali nad rozpływającą się w rosnących cieniach metropolią, Zamoyski poddał się barokowemu skojarzeniu planu architektonicznego Narwy ze starożytnym układem scalonym, schematem elektronicznym. Budynki, z wyjątkiem wież, były niskie, jednopiętrowe, o płaskich dachach, kryjących pod sobą rozległe przestrzenie.
Wydawałoby się, że wobec tego odnalezienie „Trądu" nie będzie sprawiać trudności. Lecz miasto było olbrzymie. Adam chciał zwiększyć pułap i prędkość, wchodząc w szerszą spiralę. Veron jednak zwrócił uwagę na system masku-
jący wahadłowców, czarny polimer kameleoniczny potrafi się rozpłynąć na każdym tle, zwłaszcza w tak gęstych cieniach; wyrównuje zresztą do tła promieniowanie w całym spektrum. Lecieli zatem dalej ze stałą prędkością.
Angelice udzielił się ponury nastrój Zamoyskiego. Podciągnąwszy pod siatką ku klatce piersiowej bose nogi, popatrywała spod zmarszczonych brwi na zaciągający się oleistą ciemnością nieboskłon. Adam spróbował przełamać grobową atmosferę i sięgnął ku dziewczynie; zawahał się dopiero z opuszkami palców tuż nad skórą jej przedramienia, już czując aurę jej ciała.
– Ja… wiem, że jest w tym jakiś sens. W Narwie na Haku w mojej głowie. W tym – w tym wszystkim. Grób, który widziałaś… Nawet jeśli…