– Kto pierwszy, ten nas zgarnie – prychnęła, nie patrząc na niego. – Razem z Narwą. Akurat podziękuje, że sam mu ją otworzyłeś…!
– Pamiętasz, co mi mówiłaś? Wtedy, w Saku. Że skoro i tak przesądzone – nie ma się czym przejmować. Najwyżej odcięte zostaną te odgałęzienia naszych frenów. Ty i tak żyjesz równolegle w Farstone. Więc tymczasem przynajmniej -
– Jest! – Veron zawiesił „Katastrofę" ponad trójkątnym placem. – Lądować?
„Trąd" nie miał włączonego maskowania. Stał przy ścianie prostokątnego budynku, prawie jej dotykając: wrzecionowaty skrzep czerni, na ciemnym tle, w mgle gęstego cienia.
Już bowiem połowa Hakaty skryła się pod widnokręgiem, Rozgryzacz Planet wschodził na północy… Noc na planecie tajemnic.
Dreszcz przebiegł po Zamoyskim.
– Ląduj.
Wyszli na plac i dopiero wtedy tak wyraźnie poczuli, że są intruzami w tym świecie. Było zimno, to prawda, ale nie dlatego założyli ręce na piersi – oboje, Zamoyski i Angeli-
ka, jak w lustrzanym odbiciu – roztarli ramiona, zacisnęli wargi; nie dlatego.
„Katastrofa" osiadła równolegle do drugiej karaki. Budynek był znacznie niższy od statku, maszty wahadłowca górowały nad brunatnej barwy strukturą. Plac miał boki długości stu-stu dwudziestu metrów, innym budowlom nie mogli więc się przyjrzeć. Ani Adam, ani Angelika nie zamierzali oddalać się od „Katastrofy" – mimo opiekuńczego nanopola, mimo dwugłowego ptaszyska zawieszonego nad ich głowami w elektrycznej aureoli.
Spod brzucha wspartego na teleskopowych dźwigarach „Trądu" opadała długa schodnia, prawie dotykając brązowej ściany. Zamoyski w milczeniu skinął głową. Angelika wzruszyła ramionami.
Czerwony pył chrzęścił pod butami Adama, odgłos kroków płynął przez wielki plac płaskim echem; McPher-son szła natomiast bezszelestnie. Zamoyskiemu przypomniały się filmowe uwertury strachu, tak maszerują pustymi korytarzami bezimienni mordercy. Rozglądnął się. Ni żywego ducha. Nawet to, co deptał – to były miliony martwych organizmów. Co takiego opowiadała o nich Juice…?
Weszli pod brzuch karaki.
– Moetle! – krzyknęła wtem Angelika. – Moetle! Zamoyski aż przystanął.
Smaug rozkrakał się panicznie.
– No co? – Dziewczyna ponownie wzruszyła ramionami. – Odezwie się, jeśli żyje.
Adam podszedł do schodni.
– Nie jestem pewien, czy to po Moetle'a cu przylecieliśmy… – mruknął pod wąsem.
– Co? Machnął ręką.
Budynek był tak niski, że stanąwszy na palcach Zamoyski mógłby dotknąć krawędzi jego dachu. Ściana gład-
ka, monolityczna, jakby w całości odlana z jednej formy; płyta dachu wystawała poza nią kilkanaście centymetrów, występ był chyba delikatnie rzeźbiony, cienie układały się tam w sposób bardziej skomplikowany… Czy ja tu już kiedyś byłem? Czy znam tę architekturę? Dotykałem tych tłoczeń?
Poprzedzany przez front nanowiatru, wszedł do środka „Trądu", Angelika dwa kroki za nim.
Nie paliły się tu żadne światła, ściany nie fosforyzowały, Smaug musiał krzesać jasność z powietrza,
Zamoyski mrugnął na dwukruka.
– Rozpuść-no się po całym wnętrzu. I melduj.
– Tajes, generrrale.
Układ pomieszczeń był tu taki sam, co w „Katastrofie". Co prawda z „Katastrofy" Adam znał tylko dwa korytarze i salon medialny.
Salon „Trądu" zastali pusty, sieci opuszczone, fotele na podłodze.
Na siedzisku jednego z nich Zamoyski dostrzegł książkę, rozłożoną okładką do góry. Podniósł. „Inkredibilistyka. Teoria i praktyka procesów pozaprawdopodobnych" autorstwa osca Moses 3.05.x4085.xx6 filius Kazimierza Prawego.
– Nikogo – zaskrzeczał Smaug.
– Jakieś hermetycznie zamknięte pomieszczenia? – spytała Angelika.
– Tylko rrreaktorrr.
– Poszedł gdzieś – mruknął Zamoyski, odłożywszy książkę.
– Zostawiając otwartą na oścież śluzę? Tak się nie robi.
– Wszystko zależy od tego, w którym momencie Suze-ren stracił kontrolę. Moetle pozostawał zamknięty w Saku wystarczająco długo, by właściciel zrobił z nim, co chciał.
– Suzeren potrafi blokować Plateau?
– Ktoś jakoś zablokował ten Sak; blokował go od chwili wykradzenia Hakaty z Mlecznej Drogi i nadal blokuje. Nie Wojny przecież – wypuszczono je o wiele później.
– Nawet jeśli. Miał tu do dyspozycji tylko te Kły, które porwał Deformantom. I co, może Kłem przyleciał na Narwę i wyjął Moetle'a?
– No rzeczywiście. Suzeren musiałby wpierw otworzyć sobie ten Sak gdzieś u siebie i wpompować tu swoich agentów.
– Mógł to zrobić. Jeśli zdołał Zahaczyć go na tobie, podczas gdy przebywałeś w Sol-Porcie -
– Znaczy, sugerujesz, że najpierw Zahaczył go na jakimś swoim terytorium, tam otworzył i wpuścił, co chciał, a potem ktoś mu go wyjął i Zahaczył na mnie.
– Taka chronologia wygląda najbardziej sensownie.
– Czyli nadal gdzieś tutaj plączą się fizyczne manifestacje Suzerena -
– Chyba że to nie on blokuje Plateau i jego też odcięło.
– Mogą być do pewnego stopnia samodzielne. Okaleczone, ogłupiałe, oderwane od Plateau, ale nadal – psy Suzerena.
– I Moetle… -No.
– Hmm.
Tak dialogując, wędrowali po pustym wnętrzu „Trądu".
Wyszedłszy na schodnię, zatrzymali się w dwóch trzecich jej wysokości. Znajdowali się akurat na poziomie dachów narwowych budowli (wszystkie były dokładnie tej samej wysokości), a ponieważ „Trąd" nie stał równolegle do ściany, lecz pod dość ostrym kątem, od krawędzi najbliższego dachu dzieliło ich nie więcej niż dwa metry.
Zamoyski zaśmiał się cicho.
Angelika spojrzała nań pytająco.
– Randomizer podsuwa mi głupie pomysły – mruknął.
Cofnął się do szczytu schodni. Kilka szybkich kroków i – skoczył. Wylądował na dachu w przysiadzie. Zaraz stanął, otrzepał dłonie – tu też wszystko pokrywała warstwa czerwonego pyłu. Gdyby nie otaczająca ich zorza zimnego światła, nie dojrzałby tej czerwieni, Hakata skryła się już cała – jeśli nie pod horyzontem, to w każdym razie za murami miasta. Poza koło sztucznego światła, oślepiony, Zamoyski nie sięgał już wzrokiem.
– Wyłącz to, Smaug.
Jeszcze w aurze gasnącego blasku na dach przeskoczyła Angelika, niemal przy tym wpadając na Zamoyskiego.
– Uch. Do czego ty mnie namawiasz!
– Popatrz. To też są ulice.
Rozciągał się przed nimi ciemny labirynt dachów, im odleglejszych, tym ściślej zlewających się w jedną, wielką płaszczyznę. Aż do murów, do wież – które też już stanowiły zaledwie pionowe plamy ciemności na tle gwiazd.
– Zimno, cholera. – Angelika zatrząsł dreszcz. – Wiesz, że one nie posiadają drzwi?
– Co?
– Te domy. – Tupnęła bosą nogą, aż podniósł się obłoczek pyłu. – Czy co to właściwie jest. Przyglądałam się, gdy lecieliśmy. Nigdzie ani jednego otworu – ani drzwi, ani okien, ani kominów, niczego. Nie ma jak wejść. Chyba że jakoś spod ziemi… Nie mam pojęcia, co to może być.
Ponownie zatrzęsła się z zimna. Zamoyski nie obronił się przed odruchem: wyciągnął ramię, objął Angelikę, przyciskając ciało do ciała, aż zmieszało się ciepło ich organizmów. Jeśli nią z kolei szarpnął odruch niechęci, instynkt obrony przed cudzym dotykiem, zo tak krótki i słaby, że Adam go nie wyczuł.
Drugą ręką przywołał elektrokruka.
– Zagrzałbyś nas odrobinę, co? Tylko bez efektów wizualnych.
– Się rrrobi.
Zanim poczuli wzrost temperatury, Zamoyski dojrzał w bladym świetle bijącym od ptaka to, czego nie spostrzegł, gdy jeszcze otaczała ich gęsta mgła jaskrawego blasku: ciąg śladów w pyle, częściowo już zamazanych przez wiatr, podnoszący się nieśmiało również w granicach miasta.
Wskazał je Angelice.
– Pojedyncze – stwierdziła. – Widzisz? Prowadzą tylko w jedną stronę.
– Aha. I chyba nie takie stare, inaczej do reszty by je zasypało.
– Smaug, poświecisz z przodu.
– Służę, krrrólowo.
– Co on się taki zgryźliwy zrobił?
– Cholera wie, co właściwie Oficjum mu przekopiowało. No, chodź.
Dotarli do krawędzi dachu. Należało przeskoczyć na sąsiedni, tam ślady ciągnęły się dalej.
Angelika obejrzała się na wahadłowce.
– Smaug…
– Słucham?
Dwukruk przysiadł na jej ramieniu.
– Możesz ustanowić łączność z Veronem?
– Prrroszę chwilę poczekać. Zamoyski chrząknął pytająco.
Angelika zakreśliła w powietrzu linię prostą aż po horyzont.
– On mógł powędrować na drugi koniec miasta. Wolałabym jednak mieć „Katastrofę" pod ręką.
Kiedy Smaug otworzył połączenie, poleciła Veronowi podnieść wahadłowiec.
Nie mógł się zbliżyć za bardzo, podmuch wymazałby z pyłu ślady stóp Moetle'a. Niemniej odtąd wisiał kilkadziesiąt metrów nad ich głowami: owalna plama czerni na
tle gwiazd i Rozgryzacza Planet, obramowana różowymi i błękitnymi światłami pozycyjnymi.
I Zamoyski rychło przyznał dziewczynie rację: obecność statku działała uspokajająco, ta świadomość, że wystarczy słowo, a kilkanaście sekund później będą już wznosić się na sztylecie ognia ku Portowi Moetle'a. Połączenie z Veronem pozostawało otwarte. Karaka płynęła w ciszy po nocnym niebie, z prędkością dostosowaną do tempa, w jakim Adam i Angelika wędrowali dachami wymarłego miasta.
Zamoyski oglądał w OVR, jak biała serpentyna rozwija się przez labirynt miasta, przecinając ciemniejsze strugi ulic, przechodząc od jednej figury geometrycznej do drugiej. Budynki posiadały kształt wielokątów, wklęsłych i wypukłych. Im większej powierzchni, tym bardziej skomplikowane: w formie litery L, T, U, S, nawet kanciastego O. Biały wykres marszruty nie stanowił więc linii prostej. Moetle szedł tędy – kiedy właściwie? dzień, dwa, tydzień, miesiąc, rok temu? Nie wiadomo przecież, jak w Saku Suze-rena ustawiona została meta-fizyczna zmienna czasu. Ale byłoby dziwne, gdyby Moetle wybrał się na ten rekonesans po ciemku. Nie błądził więc. Szukał czegoś? Czego? Czy ja mu opowiedziałem o czymś, co -