Выбрать главу

Przykrył ich welon zielonego ognia. Wiatr uderzył ze wszystkich stron, siekąc czerwonymi pejczami skórę, twarz, oczy. Coś wskoczyło na dach, tuż za granicą światła i cienia – wielki, ciemny kształt.

Zamoyski padł na wznak, pociągając za sobą Angelikę i częściowo kryjąc ją swoim ciałem.

– Trrrrrrrrrrup! – skrzeczał nad nimi dwukruk. – Korrrrruptorrrrrrrrr!

Gorąca zieleń zgasła i zastąpiła ją aseptyczną jasność szerokopasmowych laserów: to „Katastrofa" oświetliła w ten sposób całą dzielnicę miasta.

Zamoyski uniósł głowę. Najpierw, oślepiony, z pyłem w oczach, niewiele widział. Angelika krzyczała coś do Smauga, wyrywając się spod Adamowego ramienia. Mrugając, zobaczył wreszcie przez łzy rozgrywające się na arenie światła starcie Pandemoniów. Zgadywał, że chmura srebrnych węży, wijących się i przelewających z manifestacji w manifestację, to kondensacja nanopola Oficjum, albowiem zastępowała ona drogę do Zamoyskiego i McPherson drugiej mortmanifestacji. Która z kolei przypominała raczej kudłatą ośmiornicę, czarną, z tysiącem macek, łbem puchnącym do rozmiarów samochodu, autobusu, wieloryba. W końcu rozrósł się on nad dachem budynku tak gargantuicznie, że przesłonił nawet „Katastrofę". Macki skakały wokół objętej przez Smauga sfery niczym mroczne wyładowania, negatywy łuków elektrycznych. Srebrne węże były równie szybkie. Zamoyski miał zresztą trudności ze stwierdzeniem, gdzie jedno Pandemonium się kończy, a drugie zaczyna: nie dość, że splątywały wzajem swe szy-puły w helisoidalne warkocze, to nie miały też wyraźnej granicy. Mortmanifestacja Smaugowa wypełniała całą dwudziestometrową sferę obronną – lśniące węże, rozpuszczając się do postaci twardych strun, wreszcie pajęczych nici, wiły się w powietrzu nad głowami Angeliki i Adama. A zno-wuż smugi gęstej czerni, atakujące sferę, rozwijały się grubszymi i cieńszymi wstążkami po całym jej obwodzie, także od góry, i lasery karaki biły przez to koronkowe origami, malując na dachu chude i koślawe upiory bieli i czerni, co mgnienie oka inne.

Wszystko to nie trwało jednak dłużej niż pół minuty. Zamoyski nie zdążył się jeszcze na dobre przestraszyć, wciąż przeważało zdumienie. Angelika zdołała wymienić z dwu-krukiem zaledwie kilka okrzyków, wołała o interwencję wahadłowca, ptak tłumaczył coś gorączkowo, przerywając samemu sobie, bo mówiąc obiema głowami naraz.

Zamilkł, gdy ośmiornica podała tyły. Macki strzeliły wstecz, łeb, wielki jak księżyc, oderwał się od zwojów srebra i z zadziwiającą prędkością pomknął ponad dachami precz od Pandemonium Oficjum, w noc. Veron jednak śledził go wytrwale laserami, a i Smaug wydzielił kilka chyżych płaszczek dla powietrznego pościgu i nanomatycznego coup de grace. Ledwo bowiem ośmiornica odleciała na bezpieczną odległość, poczęły szyć do niej z karaki lasery już jak najbardziej skupione, wielkiej mocy lancety światła, aż nawet podnoszący się na nogi Angelika i Zamoyski poczuli bijącą z miejsc trafień falę gorąca.

Otrzepując z siebie pył, wciąż objęty plamą klinicznej bieli, Adam śledził wzrokiem oddalający się zygzakiem ponad labiryntem Narwy wyścig. Mortmanifestacje były widoczne dla ludzkiego oka – konfigurowały się w makro-struktury, które można ujrzeć, nazwać i oswoić imionami komiksowych potworów – lecz Zamoyski zdawał sobie sprawę, że główna część bitwy, ta ważniejsza, rozegrała się na poziomie mikrostruktur i niewidocznych armii dyspersyjnych. To, co niewidzialne, zawsze jest groźniejsze: zaraza roznoszona przez mikroby, wraże nano, zla myśl.

Angelika tymczasem postąpiła w ślad za elektrokru-kiem. Podeszła do krawędzi dachu, przeskoczyła nad ulicą, jeszcze parę kroków – i uklękła, pochylając się nad czymś, przykryta fontanną Smaugowych iskier.

– Cóżeś tam znalazła? Zamoyski przeskoczył za nią.

– Trrrup – skrzeknął dwukruk.

Pozostał spory fragment twarzy i po trzech oddechach

– pierwszy: zdumienie; drugi: szok; trzeci: zaciekawienie

– Zamoyski rozpoznał zwłoki.

Moetle McPherson, oczywiście.

– Zidentyfikowałeś to nano? – spytał Smauga.

– Cesarrrskie.

– No tak – mruknął pod wąsem Zamoyski, stając za Angeliką i machinalnym ruchem kładąc dłoń na jej ramieniu. – Skąd najłatwiej wziąć Suzerenowi materialnych agentów? Otwiera Sak gdziekolwiek w Cywilizacji, w obszarze objętym infem, Spływa na jego Pola i ściąga sobie nano do Saka. A potem już tylko replikować. Cholera, on mógł tego tu namnożyć tony i tony, nie wiadomo, co zdążył zrobić, zanim odcięła go blokada.

– Przynajmniej wiemy, że się jej nie spodziewał – wtrąciła Angeliką, nie podnosząc wzroku znad zwłok, lewą ręką delikatnie odchylając połę kurtki Moetle'a, sklejoną z resztą masakry twardymi zakrzepami krwi. – Blokada Narwy go zaskoczyła. Inaczej wkopiowałby w manifestacje jakieś rozłeglejsze algorytmy, nie smęciłyby się tu tak, niczym nie do końca wyegzorcyzmowane duchy -

Poczuł pod dłonią, jak napinają się jej mięśnie. Wciągnęła głośno powietrze przez zęby.

Dwukruk ponownie wzbił się w powietrze.

– Prrroszę się odsunąć! – krakał, co Adamowi skojarzyło się z megafonowymi nawoływaniami policyjnymi. – Prrroszę się odsunąć!

Zamoyski tylko pochylił się nad Angeliką.

– O co chodzi?

– Mrugnął – szepnęła. -Co?

– Moetle mrugnął.

Zamoyski przyjrzał się twarzy trupa – to znaczy tej jej połowie, która ostała się na zmiażdżonych kościach czaszki. Teraz rzeczywiście dostrzegał tam ruch: coś wiło się w krypcie rozchylonych szczęk, coś drgało pod oddartą od skroni skórą, drobne dreszcze przebiegały po wytrawionym mięsie policzka, nerwowy tik trzepotał zzutą z gałki ocznej powieką.

– Nano?

– Czysty – odparł dwukruk. – Objąłem go całego: nic. Prrroszę się odsunąć!

Nie byli w stanie. Angeliką jedynie cofnęła rękę; poza tym trwali w bezruchu, zapatrzeni na akt niewątpliwego zmartwychwstania.

Zamoyski miał wrażenie, że ogląda prymitywny film trickowy, poklatkowy zapis rozkładu trupa puszczony wstecz. Z bliska widziana rezurekcja trąciła kiczem.

Adam oderwał zębami kawałek rękawa, następnie rozdarł go jeszcze na cztery strzępy i rzucił trupowi na pierś – którą już zaczynał unosić płytki oddech. Palce prawej dłoni trupa – z początku szaro-białe patyczki, teraz obwija-jące się ciałem – stukały nerwowo w dach, kciuk podskakiwał najszybciej: rach-tat-cat, rach-tat-tat, tratttt! Z głębi prawego oczodołu jęła się wykluwać gałka oczna, wpierw czerwona, potem różowa i szybko bielejąca. Coś też poruszało się pod potarganym ubraniem, nogawki falowały, marszczyła się kurtka. Trup mrugał coraz prędzej, już oboma powiekami. Naraz zakrztusił się i wypchnął powietrze przez nos – razem z wydechem wystrzeliły z nozdrzy jakieś organiczne strzępy. Spróbował usiąść i nie udało mu się. Drapał paznokciami powierzchnię dachu; paznokcie, miast się od tego łamać i kruszyć, zrastały się. Lewa stopa wpadła w ciąg drgawek o zmiennym rytmie, kontrapunktując perkusję palców. Pojawiła się świeża krew, plamy jasnej czerwieni przebiły przez skórę i ubranie. Trup zabulgotał, po raz drugi spróbował usiąść, podparł się rękoma, podciągnął nogi. Przestał mrugać. Patrzył na Angelikę i Zamoyskiego szeroko otwartymi oczami. Strzęp koszuli Adama, na powrót zszyty w poczwórną całość, zsunął się pod kolana Angeliki.

– Moetle… – szepnęła, wyciągając do trupa otwartą dłoń. Zamoyski wbił palce w jej bark. On wiedział, że to nie

jest Moetle.

– Smaug!

– Nadal czysty. Rrrozlożyć go? Prrroszę się odsunąć!

– Może faktycznie się odsuńmy – mruknął Zamoyski, podnosząc Angelikę na nogi i ciągnąc wstecz.

Zmartwychwstaniec również wstawał. Noga, ręka, noga, tułów – jak rozstrojony android.

Światło laserów „Katastrofy" musiało go razić – osłonił się ramieniem, ledwo stanął na szeroko rozstawionych stopach.

– Veron. Spalisz go, gdy zbliży się do mnie lub stahs McPherson na dwa metry.

– Rozumiem – rzekł z powietrza Veron.

– Nie ma potrzeby – odezwał się Zmartwychwstaniec. Wymawiał słowa powoli, z przesadnym ruchem warg i nachyleniem głowy, jakby każda głoska kosztowała go całą zawartość pluć. – Nic złego wam nie… – tu zatchnął się i, machając rękoma, wypluł jakiś krwawy skrzep; dopiero wtedy podjął: -…w moim mieście.

– W twoim mieście? – Angelika wyrwała się Za-moyskiemu, odstąpiła ku krawędzi dachu.

– Moim mieście, mojej planecie, moim świecie – przytakiwał Zmartwychwstaniec.

– Suzeren…? – szepnęła.

Zamoyski pokręcił przecząco głową, nie odrywając spojrzenia od nie do końca odrestaurowanego oblicza Zmartwychwstańca. Zdało mu się nawet, że dostrzega wśród masakry warg i ruiny zębów zaczątki ironicznego uśmiechu.

– Ty wiesz, prawda? – szepnął trup. Zamoyski nie odpowiedział.

– Pamiętasz, pamiętasz – zanucił Zmartwychwstaniec. – Takiego cię stworzyłum, byś zapamiętał i zrobił, co trzeba; byś przynajmniej miał szansę.

Najbardziej przeraził Angelikę spokój, z jakim wysłuchiwał tego Zamoyski.

– Veron! – krzyknęła.

– Nie! – powstrzymał ją Adam. – To tylko manifestacja. Jej zniszczenie nic nie da.

– Manifestacja – kogo? czego? Zignorował ją.

Wpatrywał się w Zmarwychwstańca, a Zmartwychwstaniec – w niego. Angelika, trzeci wierzchołek tego trójkąta, przeskakiwała spojrzeniem od jednego do drugiego. Oni przekazywali tu sobie wzrokiem dawne sekrety – ustanowione tu zostało między nimi porozumienie, odnowione przysięgi, potwierdzona przynależność; tak witają się w milczeniu odwieczni wrogowie, bracia światła i cienia, zawróceni z zaświatów Abel i Kain.

Wydawało się Angelice, że przez te kilka dni wspólnej tułaczki po jelitach wszechświata mniej więcej poznała Adama. Teraz, na jej oczach, sekunda za sekundą, Zamoyski cofa się do postaci tego samego mężczyzny-anachroni-zmu, jakim go spotkała na weselu w Farstone – zagadki dla wszystkich gości, zagadki dla siebie samego. Nie potrafi już Angelika stwierdzić, co oznaczają te zaciśnięte wargi, podany do przodu tułów z wychylonymi masywnymi barami, drobny ruch głowy w górę i w dół, jakby Zamoyski coś przełykał oczami, zassawszy spojrzeniem i odgryzłszy szybkim mrugnięciem od obrazu Zmartwychwstańca.