Nachylając się coraz bardziej ku Zamoyskiemu, Angelika traci jednak w końcu równowagę – tak naprawdę Adama tu nie ma i brak jej punktu oparcia.
Odstępuje pół kroku, myśl gaśnie.
Zamoyski szybko otrząsa się. Obrzuca Angelikę taksującym spojrzeniem,
= Przebierz się. Suzeren, nie Suzeren, Perwersja, nie Perwersja – muszę dotrzymać terminu, osca Tutenchamon czeka. Będę przed zamkiem.
I przeadresowuje się.
Idąc do swoich pokojów, Angelika zastanawia się, co właściwie Zamoyski miał na myśli. Nie umawiali się przecież na żadne oficjalne wystąpienie przed czy po pojedynku; nie jest też Angelika jego sekundantem. Po prawdzie nie ma w ogóle obowiązku być tam obecną. Oczywiście wszyscy zakładają, że się pojawi – sama miała taki zamiar. W końcu rzecz odbędzie się pod jej oknami. Lecz słowa
Adama zabrzmiały jak póloficjalne zaproszenie. Czy miało to związek z ich niedawną rozmową na Hawajach? Próbuje jej dać coś do zrozumienia…? Na jaką właściwie on przyszłość gra: tę z Raportu Studni, czy przeciwko niej? Jak ja powinnam grać…?
Pod oknami jej sypialni, na białym obrusie wyniesionego na trawnik stołu rzeczywiście leżą już pojedynkowe ra-piery; obok czekają oficjele, w tym dwóch mandarynów i cztery manifestacje medicusa. Wszyscy spoglądają w kierunku skrzydła z biblioteką.
Angelika zrzuca z siebie zniszczone ubranie, bierze szybki prysznic. Wytarłszy się pośpiesznie, staje przed wysokim zwierciadłem garderoby – choć naga, w OVR widzi się we właściwym dla wybranego szablonu ubiorze: szerokich spodniach z czarnego jedwabiu, czarnych butach na wysokim obcasie, z czarną aksamitką na szyi i włosami ściągniętymi w mocny warkocz, w długim, ciemnoszarym żakiecie z herbem McPhersonów na sercu.
Wybierając z szafy kolejne elementy tego kompletu, zamiera wtem w pół ruchu. Jak dziecko. Jak dziecko, jak mała dziewczynka podniecona pierwszą randką, podlotek jakiś. Stoi z butami w ręku. To nie jest normalne. Wystarczyło, że wykonał gest, rzucił niejasną sugestię… To nie jest normalne. Prawda? Na pewno nie jest, Judas musiał coś zmanipulować, podczas syntezy albo i jeszcze wcześniej, podczas implementacji w pustaka. Zachowuję się jak na głodzie narkotykowym – jakbym była uzależniona od tego człowieka, fizyczna bliskość konieczna do przeżycia. Co będzie, gdy Adam wyruszy w końcu na poszukiwania Wszechświata Zero? – czy podążę z nim i także pozwolę się przepisywać na freny wyższych fizyk? Czy tego właśnie Judas ode mnie oczekuje? Ale czuję, że jeśli mnie Adam poprosi… no jakże mogłabym odmówić? Nie potrafię sobie nawet wyobrazić. To nie może być normalne.
Ale niby skąd miałabym to wiedzieć? W Puermageze mnie nie nauczyli. Nie musiał nic robić; wystarczyło mnie nie odstępować w opresji. Jestem podatna. Czy nie w taki właśnie sposób stahsowie się – stahsowie się zakochują?
Spogląda w zwierciadło. Odbicie jest krystalicznie czy-sre. Angelika McPherson.
Nie ma czasu splatać teraz warkocza, a protokół Far-stone jest za sztywny, by skonfigurować tu Pokojówkę – to będzie zatem jedyne odstępstwo od szablonu: włosy spięte na karku jaspisową broszą.
Taką manifestacją Angelika schodzi na parter.
Tu wpada na Moetle'a.
– Gdzie Judas? Wrócił na posiedzenie Loży?
– Chyba go tu widziałam przed chwilą. Myślałam, że posiedzenie już się skończyło.
– Nie, jeszcze nie. Ponoć po tym ataku głosują nad oficjalnym wypowiedzeniem wojny Suzerenowi. He, ciekawe, jak oni sobie tę wojnę wyobrażają -
– A widziałeś Zamoyskiego?
– Cała świta za nim ciągnie. A tutaj – sama zobacz. Wychodzą z holu przed zamek.
Słońce wspina się ku zenitowi, ostatnie obłoki gasną na wyprażonym do sucha błękicie, nawet wiatr wysechł. So-phia etykietuje w nakładce OVR poszczególnych gości. Zapełniają oni taras, schody, trawnik. Niepodległa inkluzja otwarta, jedna, druga, trzecia, dziesiąta, w swych najbardziej oficjalnych manifestacjach. Phoebe Słowiński – rozmawia ze złotowłosą męską manifestacją, och, ona akurat pozbawiona jest etykiety {brak danych?) Obok – ambasador usza. I ambasador rahabów – czy Adam przyjął jego ofertę? Kto będzie walczył, on czy champion? Inżynierowie Otchłani – czego z kolei oni chcą od Adama? (Nigdy nie zrozumiałam wyjaśnień ojca Rosse, Otchłań to Otchłań). Inżynierowie morteugeniki, którym Wojny wymknęły się
spod kontroli – oni wierzą, że Adam zna tajemnicę blokady Plateau. (Może zna; nadal przecież jakoś blokuje – on, Ul – układ Dreyfussa/Hakaty w swoim Saku). Horyzonta-liści. Wertykaliści. Pełna reprezentacja starych rodów stah-sowych, o, książę Walii, następca tronu Indii. Są oczywiście także Stern z Oficjum oraz Ivonne Cress. Są nawet manifestacje jakichś pseudodeformantów, i manifestacje zwięzy-ków Deformantów tak odległych od jakiegokolwiek Progresu, że właściwie nie spełniających żadnej definicji życia, i kukiełkowe manifestacje życia postinteligentnego…
Wiatr podnosi przed zamkiem ciemne wiry, dwusekun-dowe dżinny, zagęszczenie infu jest tak wielkie, że powietrze drży i mętnieje, na granicy światła i cienia rozkwitają małe tęcze. Kolejni goście konfigurują się zbyt szybko, by nadążyła z czytaniem etykiet – Angelika stoi i przesuwa spojrzeniem z lewej na prawą i z powrotem, niczym mechaniczny skaner; minutę, dwie. Czy tam, w cieniu pod dębem, to ojciec Frenete…? A obok jezuity – nie Judas aby…?
Naraz wszyscy zwracają wzrok na Angelikę. Po krótkiej konsternacji rozpoznaje prawdziwy kierunek ich spojrzeń i obraca się na pięcie.
Z wilgotnego cienia zamkowego holu wynurza się właśnie stahs Adam Zamoyski, jeszcze z lekko pochyloną głową, jakby biorąc bykiem twardą jasność dnia – lecz już się prostuje, uśmiecha, wyciąga ramię ku Angelice, znowu nie-odróżnialny w swej biologicznej manifestacji od wirtualnego Lorda Orientu.
McPherson przegląda podręczny arsenał i wybiera zeń stalową szpilę sarkazmu.
– Idziesz na pojedynek, nie na swoją intronizację.
– Pozory, moja droga, pozory. Zresztą, ty pójdziesz ze mną.
– Dokąd?
Zamoyski nachyla się i szepcze jej do ucha:
– Do końca.
Angelika patrzy nań podejrzliwie. Adam uśmiecha się, bo uśmiecha się teraz prawie zawsze – ale czy ta zastygła na wargach ironia wystarczy, by obrócić słowa w żart?
– A ja wcale nie jestem pewna, czy mam ochotę na ów rajd przez kosmosy coraz -
– Nie to miałem na myśli.
Unosi rękę, spada na nią ptak. Angelika sama wyjmuje mu z dzioba zwitek papieru. Ptak wzbija się z krzykiem w błękit.
Lewą dłonią Zamoyski wyczarowuje z nicości przeciwsłoneczne okulary, kopiując gest Angeliki – jemu jednemu wolno tu dopuszczać się tak nieobyczajnych aktów magii, posiada Klucz.
Wołają go z trawnika, unosi uspokajająco dłoń.
Angelika mruży w słońcu oczy. Nie bez wysiłku odczytuje podkreślony fragment przyszłorocznego raportu ze Studni Czasu Gnosis Inc.:
ANI TEŻ PHOEBE*U ADAMU ZaMOYSKU IJENU ŻONU
I tylko jedna myśl, gdy nerwowo mnie w palcach twardy papier: Więc jednak. Więc tak szybko!
Bo spodziewała się. Więcej: oczekiwała tego. Od momentu założenia sobie na mózg sieci konekcyjnej – pomimo głośnych żartów i składanych do lustra przyrzeczeń – wiedziała: nie zdoła się oprzeć; ani ona, ani Zamoyski. To jest zbyt silne, zbyt piękne, zbyt kuszące – kolejny etap na drodze do doskonałości, następny stopień schodów od zwierzęcia do Boga. Nie da się uciec, nie da się zapomnieć, przestać myśleć, przestać marzyć, skoro raz wstąpiło się na tę ścieżkę, a każdy krok na niej tak oczywisty.
Tęsknota jest wręcz fizyczna, ciało, umysł – tęsknią do Ul, pragną jej, wyciągają się ku niej jak roślina ku światłu. Któż wyrzeka się perfekcji, darmo oddaje ideał?
Niedoskonałość boli.
Tymczasem jednak -
Czarne spodnie, czarne mokasyny, czarne okulary, kaftan jak ocean o zmierzchu – schodząc z tarasu na trawnik pełen gości, ze stahs Angelika McPherson u boku, uśmiecha się Adam ironicznie, tak wspaniale ułomny, tak bezczelnie ludzki.
KONIEC PIERWSZEJ TERCJI
lipiec 1998 – marzec 2000 (maj 2004)
Jeśli nasz świat jest rzeczywiście czymś, co się organizuje, to życia we wszechświecie nie możemy uznać za zjawisko przypadkowe i nieistotne; musimy sobie uświadomić jego wszechobecną ekspansywność sprawiającą, że w każdej chwili może ono wtargnąć, nawet przez najmniejszą szczelinę, w dowolne miejsce kosmosu, a gdy się już pojawi, skorzysta z każdej szansy, z każdego sposobu, aby osiągnąć kres możliwości.
Materia – to nie tylko ciągnący w dół ciężar, muł, w którym się grzęźnie, ciernisty krzak zagradzający ścieżkę. Wzięta sama w sobie, niezależnie od naszego środowiska i wyboru, jest ona po prostu zboczem, po którym równie dobrze można wspinać się w górę, jak zstępować w dół. Przez włączenie nas we wszechświat każdy z nas umieszczony jest na tych jego obszarach lub na jego pochyłości w pewnym szczególnym punkcie, zależnym zarówno od momentu dziejów świata, jak i od ziemskiego miejsca naszego urodzenia oraz od naszego indywidualnego powołania. I poczynając od tego punktu, zadanie wyznaczone nam w życiu polega na wznoszeniu się do światła, a zatem – na mijaniu w celu dojścia do Boga określonego szeregu stworzonych rzeczywistości, które właściwie nie są przeszkodami, lecz punktami oparcia do wznoszenia się coraz wyżej, pośrednikami, którymi należy się posłużyć, pokarmem, który należy spożyć, sokami żywotnymi, które należy oczyścić, elementami, które mamy przygarnąć i pociągnąć za sobą.
Unoś mnie tam w górę, Materio, przez wysiłek, przez rozstanie i przez śmierć – unieś mnie tam, gdzie będzie wreszcie możliwe czystym uściskiem objąć Wszechświat.
Pierre Teilhard de Chardin Tłumaczenie: J. i G. Fedorowscy, W. Sukiennicka, M. Tazbir.