Выбрать главу

McPherson nie puścił Adama. Spojrzenie z odległości dwudziestu, trzydziestu centymetrów niczym strzał w środek czoła – te oczy, te nieznacznie wygięte usta, kilka głębszych zmarszczek, wszystko podkreślone grubym tuszem tężejącego mroku… to bez wątpienia znów był ów przytłaczający samą swą obecnością Judas McPherson, przed którym nawet Jaxa korzył się spojrzeniem, miną i gestem.

Zamoyski miał przygotowane pytania, tuzin pytań niczym kolekcję naostrzonych noży, no ale teraz, no ale z ręką Judasa pod swoim ramieniem – pełna bezradność.

Judas natomiast walił przez łeb morgensternem, łup, łup, łup.

– Widzi pan, panie Zamoyski, tak naprawdę wszyscy pana okłamywaliśmy. Niestety, dłużej już nie możemy. Ma pan w głowie takie urządzenie, taką sieć kontrolną w mózgu, i dzięki niej mogliśmy filtrować docierające do pana bodźce. Ale podczas tego zamachu nastąpiło, mhm, proszę to sobie wyobrazić jako krótkie spięcie, kasację programów maszyny. Upraszczam oczywiście; to słowa, które pan zrozumie. Co mógłbym teraz zrobić. Mógłbym rozkazać Soydenowi, by spróbował na panu programów brutalnie czyszczących pamięć, zbyt wiele już pan bowiem zobaczył i usłyszał; albo też w ogóle spisać na straty to ciało i od nowa pana sczytać. Tak czy owak, ucięłoby to aktualną linię pana tożsamości, pana fren, a ja wolałbym tego uniknąć.

Otrzymałem, mhm, proszę to sobie wyobrazić jako wróżbę o wysokim stopniu wiarygodności – i ona przekonuje mnie, że ma pan do odegrania pewną rolę, dosyć ważną. Wiele może pan zyskać. Dowie się pan, jak wiele. Tymczasem chciałem pana przeprosić. Postępowałem według mego najlepszego rozeznania. Proszę o wybaczenie.

Mówiąc to wszystko – a mówił głębokim, stonowanym do półszeptu głosem – Judas wykonywał wciąż krótkie, szybkie ruchy: dłońmi, głową, barkami, stopami. Rozgrzewka boksera przed walką, elektroniczna drgawica uszkodzonego automatu. Rozpraszało to Zamoyskiego.

– Czy pan się dobrze czuje, sir? – spytał. McPherson puścił ramię Zamoyskiego, odsunął się nieco.

– Dopiero co wszedłem – mruknął. – Nie leży najlepiej.

– Znowu ubrudził się pan na plecach.

– Tak? Cholera.

Adam spojrzał ponad ramieniem Judasa i w głównych drzwiach zamku zobaczył wysoką postać asystenta. Asystent trzymał w ręce Judasowy frak. Zamoyski wskazał go głową. McPherson obejrzał się. Jak na sygnał, podeszła do niego jasnowłosa kobieta w głęboko wydekoltowanej sukni (piękne piersi, diamentowa kolia). Twarz drgała jej w spazmach wściekłości, zielone oczy zachodziły łzami. – Skurwysynu – szepnęła i wbiła McPhersonowi w oko wyprostowany palec.

Ruch był tak niesamowicie szybki, że Zamoyski zorientował się dopiero na widok padającego bezwładnie Judasa – padł on na kolana, do stóp kobiety, palec wszedł aż po kłykieć, szarpała teraz ręką jak szalona, krwi było bardzo niewiele, prawie wcale.

Zamoyski zakręcił się na lewej pięcie i posadził ciężkiego półhaka na jej podbródku. Usłyszał, jak pękają jej zęby. Padła na taras obok Judasa.

Adam, sycząc przez rozciągnięte szeroko wargi, machał porażoną prawicą.

Uniósł wzrok. Najbliżsi tancerze znajdowali się akurat w pobliżu środka tarasu i najprawdopodobniej nawet nie spostrzegli, co się stało.

Z pewnością widział wszystko sekretarz z frakiem.

Podszedł, zaklął melancholijnie. Miał krótko przystrzyżoną brodę i takież wąsy, ciemnorude.

– Patrick Gheorg – wyciągnął rękę do Adama. – McPherson.

Zamoyski uścisnął ją ponad ciałami kobiety i Judasa swoją lewą dłonią.

– Chyba powinien pan zadzwonić po policję. Patrick Gheorg przesunął wzrok w lewo od Adama.

Zakurzyło się tam kolorowo. Kurz zestalił się w niskiego Azjatę odzianego w oślepiająco białe szaty.

– No? – warknął nań Patrick Gheorg.

– Cesarz wyraża najgłębsze ubolewanie. – Azjata pokłonił się, omal uklęknął.

– Cesarz może się spodziewać rychłego przeformato-wania – wycedził Patrick Gheorg.

– Cesarz przyznaje się do błędu.

– Cesarz świadomie nie dopełnił obowiązków.

– Cesarz schowa stahsa Judasa McPhersona w swojej dłoni.

– Trochę późno.

– Cesarz zaprasza do Domu. Szkoda czasu.

– Cesarz zagwarantuje, że nikt nie przekroczy Pierwszej Tradycji. Żadnych osmoz, pośredniczą manifestacje – to najwęższy i najbezpieczniejszy kanał. Usztywnij protokół w całym Farstone. W swoim imieniu przeproś słowińczyków.

Azjata skłonił się powtórnie, po czym eksplodował w chmurę szarego pyłu, która zaraz rozwiała się w wieczornym powietrzu.

Zamoyski demonstracyjnie zakaszlał, zamachał zdrową dłonią.

– No tak. To ja teraz… Pozwoli pan.

Obszedł szerokim łukiem leżące na posadzce tarasu ciała oraz stojącego nad nimi w absurdalnej pozie, z frakiem w wyciągniętej ręce, Patricka Gheorga McPhersona, i zstąpił po szerokich schodach na trawnik.

Z tacy przechodzącego obok kelnera porwał po kolei dwie szklanki. W jednej – alkohol; w drugiej – woda. Wychylił obie. Ruszył prowokacyjnie pewnym krokiem pomiędzy cieniami i światłami. Nie był pijany. Był przerażająco, nieprawdopodobnie, nieprzyzwoicie trzeźwy.

Szedł wszakże właściwie bez celu. W końcu dotarł do granicy parku i tu się zatrzymał – bo to była jakaś granica. Jak automat, który napotkał nieuwzględnioną w programie przeszkodę.

Przypomniał sobie ławkę i Angelikę i jej spojrzenie tuż przed tym, jak dostał w pierś. Coś go uderzyło – tam ni-czego-nikogo nie było, niemniej cios cisnął nim niczym lalką, przewinął przez ławkę, rzucił o drzewo. To pamiętał. I spojrzenie Angeliki, światło jej ciemnych oczu, jak spoglądała na niego, w zdumieniu, żalu i irytacji – podczas gdy powinien był tam widzieć strach i gniew…

Zamoyski stał w pachnącej ciemności starożytnych drzew i patrzył. Setki gości weselnych, dziesiątki służących. Patrzył – i teraz widział.

Ani jednej kamery, ani jednego aparatu fotograficznego.

Nikt nie rozmawia przez telefon.

Żadnych ochroniarzy, żadnej, najdyskretniejszej nawet, obstawy.

Nie ma tu starców, nie ma ani jednej osoby, o której można by rzec, że przekroczyła wiek średni; nikogo nie szpeci czas.

Judasa i morderczynię wnoszą do wnętrza zamku, wcale się z tym nie kryjąc – podbiegnie ktoś? zakrzyknie? zahis te ryzuje? Gdzieżby.

Panna młoda przechodzi pod tarasem – widzi zwłoki ojca, ale co robi? Wzdycha, unosi oczu ku niebu i idzie dalej.

Zamoyski stał na szeroko rozstawionych stopach, ciężką dłonią masował gruby kark.

Upić się. Nie pomoże. Zapytać. Ale o co. Kogo. Jaxa, gdzie Jaxa. Dlaczego nie ma go na weselu? Powinien być. To on miał przecie bajerować McPhersona, ten kontrakt to jego dziecko, ja tu robię tylko za reprezentacyjny dodatek. Muszę też pogonić Łukasiewicza, prezes zmyje nam głowy, jeśli -

Moja pamięć.

Oparł się plecami o pień. Oparł także głowę, to podniosło jego spojrzenie ponad blanki Farstone. Balon był już tylko chropowatą bulwą czerni na tle ciemnego fioletu nieba. Słońce zaszło i cienie utraciły wyczucie kierunku. Był pewien, że niebo jest bezchmurne, nie widział wszakże żadnych gwiazd. A nie, jest jedna – balon na przemian zakrywa ją i odkrywa – Wenus, więc jednak nie gwiazda.

Oglądając kolejne jej zaćmienia, macał po kieszeniach za telefonem. Sprawdził też klapy marynarki, mankiety i kołnierzyk. Nigdzie.

Kroki. Nie opuścił spojrzenia z nieboskłonu.

– Zapadły już decyzje. Ten głos – głos Niny.

– Kim ty jesteś? – wychrypiał.

Przytuliła się do niego. Palce na policzku, palce na wargach, powoli, delikatnie odczytywała Braille'a jego twarzy.

– Zawsze cię kochałam.

Wtedy się poddał: zamknął oczy, opuścił głowę. Objął Ninę, bolącą prawą dłonią poszukał obojczyka, szyi, tak

zawsze czytał nastroje kobiet: z pulsowania ich krwi, naprężeń mięśni, woni skóry. Zanurzył się w jej włosy, wciągnął powietrze.

Jej ciało nie wydzielało żadnego zapachu.

– Czy ja mam w głowie elektroniczny filtr? – zapytał spokojnie.

– Już nie.

– Nie jesteś człowiekiem.

– Nie jestem.

– Dlaczego ja nie widzę gwiazd? (Wciąż szeptem w jej włosy).

– Bo ich tam nie ma.

– Dlaczego ja nie widzę gwiazd?

– Ciiii.

– Dlaczego ja nie widzę gwiazd?

– Znajdujemy się na Ziemi, tu jest tylko jedna gwiazda, Słońce.

– Ale światło, czemu światło nie dochodzi, z Mlecznej Drogi, z innych galaktyk!

– Tu nie ma Mlecznej Drogi, nie ma innych galaktyk.

– Gdzie: tu?

– W Sol-Porcie.

– A on? – (Słowa na gorącym oddechu prosto do jej ucha). – Ten Port?

– Wszystkiego się dowiesz, stahs McPherson otrzymał wiadomość ze Studni, będzie cię potrzebował.

– McPherson nie żyje. Dogrzebała mu się do mózgu. – Zachichotał. – Miała wyjątkowo długie paznokcie.

– Stahs Judas McPherson żyje. Wydał już stosowne rozkazy w twojej sprawie. Jest przyzwyczajony do zamachów, ma wiele przygotowanych ciał.

Słuchał, kiwał głową. -A ty?

– Ja nie mam ciała.

– I zawsze mnie kochałaś, co?

– Tak.

– Kim jesteś?

– Właśnie tym.

– Ciebie też nie można zabić.

– Nie.

Zacisnął dłoń na jej szyi.

– Nie chcę cię więcej widzieć! Idź! – Odepchnął ją. – Idź! Nigdy więcej!

Nie tracąc równowagi, odwróciła się i ruszyła ku zamkowi. Nie obejrzała się. Nie zmyliła kroku. Żadnej dezorientacji w ruchach.

Szybko zniknęła między gośćmi.

To prawda – widział to – widział to teraz jasno – nie była człowiekiem.

Zamoyski siedział na ziemi, wciąż pod tym samym drzewem, gdy podszedł do niego ów mężczyzna, który przed południem zagadywał go o żonglerkę i karierę astro-nauty.