Tymczasem Zamoyski zdołał dojść do dwóch wniosków, obu równie dlań nieodpartych. Pierwszego, że coś jest nie tak z jego głową; drugiego, że gdzieś między Warszawą a Szkocją, gdzieś nad Morzem Północnym – wszedł Zamoyski do środka filmu SF.
To oczywiste, że słabuje na umyśle: dziury mu zieją w pamięci na podobieństwo kraterów pobombowych, Nina na przykład – prawdziwa Hiroszima.
Ale też bez wątpienia otoczony jest przez poukrywaną pod powierzchnią świata przemyślną maszynerię F/X. Buch! Pokorny Azjata z nicości w nicość. Buch! buch! buch! Widział na własne oczy, realne to było niczym ból
zęba, kopnięcie w kostkę, ani myślał wątpić w swe zmysły; to nie zmysły szwankowały.
Wyelegantowany blondyn wyłonił się z ludnego półmroku, wyrywając Zamoyskiego z tej depresyjnej spirali.
– Phoebe Maximillian de la Roche – przedstawił się i usiadł obok. Nawet siadając na ziemi między chropowatymi korzeniami wiązu, zachował aurę dystyngowanej wyniosłości. – Zapewne zastanawia się pan nad przyczyną zamachu.
– Cóż – mruknął Zamoyski – w każdym razie nie powiódł się, McPherson ponoć żyje. Ma pan może przy sobie telefon?
Nie oglądał się na de la Rochego. Postronny obserwator łatwo mógł ich wziąć za starych przyjaciół: siedzieli bark w bark i leniwie obserwowali przepływających w płytkich cieniach gości weselnych.
– Mówiłum o zamachu na pana – zaznaczył Maximil-lian. – Chciałubym zaofiarować panu prawną i polityczną pomoc, zarówno własną, jak i Horyzontalistów. Bez żadnych zobowiązań. Bylibyśmy bardzo… Stahs.
Jakimś cudem zdołał ukłonić się Angelice nie wstając.
Podeszła ich z boku, zza pnia, Adam najpierw usłyszał szum sukienki, potem poczuł woń jej perfum (jaśmin).
Angelika obrzuciła de la Rochego zimnym spojrzeniem. Do Adama natomiast uśmiechnęła się ciepło.
Bez słowa i bez chwili wahania pochyliła się, złapała go za rękę i energicznym szarpnięciem podźwignęła do pionu. Odruchowo wziął udział w pantomimie, zasymulował bezwładność ciała, plecami zaszorował po korze.
Nie miał pojęcia, dlaczego tak łatwo poddał się narzuconemu przez dziewczynę nastrojowi. Uśmiechali się teraz oboje, on – krzywym, ironicznym uśmiechem spod wąsa.
Puściła rękę Adama. Pochyliwszy się z kolei nad de la Rochem, kopnęła go lekko w łydkę,
– Wybaczysz, phoebe. Pan Zamoyski jest moim bliskim znajomym. Musimy omówić pewne nie cierpiące zwłoki sprawy.
De la Roche wstał, skłonił się po raz drugi i odszedł bez słowa.
– Doprawdy? – mruknął Adam i puścił do Angeliki oko. – Jestem panny bliskim znajomym? Dobrze wiedzieć. A jakież to sprawy -
Pociągnęła go za łokieć. To u nich rodzinne – pomyślał – u McPhersonów.
– Spędzisz ze mną teraz dłuższy czas – rzekła, prowadząc go w głąb parku; drzewa rosły tu gęsto, światła i muzyka już gasły za nimi. – Poznamy się bardzo dobrze.
– Mhm, mam nadzieję, że cała przyjemność nie będzie po mojej stronie, ale dokąd to właściwie miałbym -
– Do mnie. Do Afryki.
2. PUERMAGEZE
Czas Absolutny (Czas Bezwzględny) Konsekwencja kraftowego uogólnienia Teorii Względności. Tak zwany „a-czas".
Ponieważ Czas Słowińskiego nie zależy od położenia obserwatora w En-Porcie, ani od jego prędkości, i stały jest Czas Transu, można ustalić bezwzględną różnicę tempa upływu czasu na Plateau (w inkluzji Słowińskiego) i w dowolnej innej inkluzji. Ową standardową miarę nazywa się „a-czasem".
Całkowita rozłączność dowolnych dwóch inkluzji uniemożliwia jednak sprowadzenie ich do jednego równania dla jakiegokolwiek ponadplanckowego przedziału czasu. A-prędkości nie opisują prędkości układu względem Plateau (inkluzji Słowińskiego) w jakimkolwiek sensie.
U Stosuje się także: „Port-czas" (czas danego Portu), „k-czas" (czas kosmosu, w jednostkach którego opisuje się tradycyjnie Czas Absolutny).
„Multitezaurus" (Subkod HS)
W Puermageze padał rzęsisty deszcz, gdy na nadatlantyc-kim lotnisku klasztoru wylądował samolot Gnosis Inc., z An-geliką McPherson i Adamem Zamoyskim na pokładzie.
Deszcz zacinał niemal poziomo; ledwo Angelika stanęła w drzwiach odrzutowca, dostała po oczach mokrą miotłą. Przed odlotem z Farstone przebrała się w strój bardziej wygodny w podróży: dżinsy, wysoko wiązane buty, czarny golf. W tym się zresztą najlepiej czuła, szkoła ojca Frenete wypaliła w niej organiczną niechęć do wszelkich ponadu-żytkowych luksusów. Teraz, pomimo wciągniętej jeszcze skórzanej kurtki, zatrząsł nią łamiący kości chłód afrykańskiej nocy.
Dom, pomyślała schodząc do jeepa, dom. Na wzgórzu, ponad palmowym gajem okalającym od wschodu jedyny pas lotniska, piętrzył się kwadratowymi tarasami czarny masyw klasztoru Puermageze. Po konfiguracji świateł w wysokich płaszczyznach jego ścian mogła poznać, kto już śpi, kto nie.
Goates machał na nią zza kierownicy. Krzyknęła na Za-moyskiego i zbiegła do jeepa. Murzyn, ujrzawszy Adama, wyszczerzył do Angeliki krzywe zęby. Sklęła go w narzeczu.
Ledwo ruszyli, Zamoyski jął czynić z tylnego siedzenia ironiczne uwagi o zupełnie dlań niepojętym wyrafinowaniu technicznym rozklekotanej terenówki.
Wciąż był wściekły na Angelikę. Zdawał sobie sprawę, że uczucie jest irracjonalne – lecz to nie wystarczało, by nad nim zapanować.
Ich rozmowa w samolocie… Nie zapomni żadnego słowa – jak się znakuje bydło płonącym żelazem, tak ona wypaliła mu w głowie piętno poddaństwa: niczym się od rzeźnego bydła nie różnił.
– Wskrzeszono cię z resztek znalezionych we wraku „Wolszczana" przez trójzębowiec ojca – powiedziała na początek. – Dodaj sobie sześćset lat.
– Ile?
– Sześćset. Z hakiem.
– Więc mamy teraz -
– Wiek dwudziesty dziewiąty. 2865 AD, 521 PAT.
– Słucham…?
– Plateau Absolute Time liczy się od chwili odkraf-towania przez ludzi pierwszego Plateau. Po konwersji na k-lata daje to rok pięćset dwudziesty pierwszy, chociaż PAT taktowany jest w a-planckach i -
– Rozumiem, rozumiem, rozumiem.
Wyjrzał przez okno na ciemne morze, ponad które samolot wznosił się mozolnie od wybrzeża Szkocji. Adam odwracał głowę, żeby Angelika nie mogła zobaczyć wyrazu jego twarzy. Sam nie miał pojęcia, jakie uczucia odbijają mu się na obliczu; podejrzewał najgorsze.
Oczywiście kusiło go zagrać cynicznego niedowiarka – wybuchnąć śmiechem, wykpić, skrzywić się ironicznie; to są mechanizmy obronne zdrowego umysłu. Ale przecież wierzył Angelice, wierzył zgoła organicznie: dreszczem na skórze, skurczami żołądka, gorączką w ustach.
Patrzył na ciemne niebo.
– Dlaczego nie widać gwiazd?
– Aaa, no tak. Mhm. Nie bardzo znam się na krafcie, a ty miałeś, zdaje się, jakieś kursy z nauk ścisłych…
Podniosła ze stolika bawełnianą serwetkę, zamachała nią przed nosem Zamoyskiego; musiał oderwać wzrok od okna.
– Dwuwymiarowe uproszczenie czasoprzestrzeni.
– Ta serwetka.
– Tak. Teraz – zwinęła materiał w pusty mieszek – uginamy ją „do wewnątrz". Od momentu domknięcia – nie istnieje dla zewnętrza jako miejsce. Dwa oddzielne układy. Nie posiada nawet granic, jakkolwiek byś liczył, z wewnątrz czy z zewnątrz. Światło gwiazd nie ma którędy dostać się
do środka, biegnie nadal po swoich grawitacyjnych trajektoriach, omijając tak powstały Port. Podobnie nie wydostanie się z niego światło Słońca: nie ma żadnego okna, ujścia, połączenia z zewnętrzem. Chyba że celowo otworzymy Port.
Ponownie zerknął w ciemność.
– Dlaczego więc w ogóle panuje noc? -Mhm?
– Skoro promienie słoneczne nie mogą opuścić – nie mogą przebić serwetki…
– W końcu byśmy się ugotowali, tak. Ale to chyba po milionach lat… Zagniesz mnie na takich szczegółach, lepiej od razu się przyznam. Wiem, że istnieje wewnętrzny upust energii, Kły ją drenują przez krafthole, uzupełniając swoje zapasy.
– Kły?
– Zazwyczaj mają kształt stożków, taki jest standard: sto dwadzieścia metrów średnicy podstawy, czterysta długości. Podstawowe narzędzia kraftunku. Trzeba trzech sztuk, żeby zawinąć i utrzymać Port; Kły pozostają „na zewnątrz", jedynie przestrzeń między nimi się „kurczy". Sol-Port jest utrzymywany przez kilkanaście tysięcy Kłów. Wystarczyłoby chyba dwadzieścia-trzydzieści, ale to dla poczucia bezpieczeństwa, sam rozumiesz.
Przycisnął skroń do zimnego metalu. Weszli na przelotową, samolot szedł równym kursem. Czy rzeczywiście lecą na południe? Żadnych świateł na niebie, żadnych świateł na ziemi, na morzu. Wiszą w ciemności.
– Domyślam się, że ten Sol-Port obejmuje cały Układ Słoneczny.
– Tak. Razem z Obłokiem Oorta, wszystkimi śmieciami.
– I gdzie naprawdę się teraz znajdujemy?
– O ile pamiętam, idziemy przez jądro Mlecznej Drogi ku Drugiemu Ramieniu.
– Szybko?
– Bo ja wiem. Podróżną.
– Dlaczego w ogóle?
– Dla bezpieczeństwa.
Wreszcie spojrzał jej w oczy. Nie uśmiechała się i to dodało mu odwagi.
Rozejrzał się po wnętrzu przestronnej kabiny.
– Wykładziny. Fotele. Drewniane meble – wskazywał kolejno wyciągniętą ręką. – Szklanki… szklane. Tu monitor, ciekłe kryształy, technologia nawet dla mnie przestarzała. Żarówki. O, jest i telefon. Chociaż w Farstone nie widziałem. Ale samo Farstone też… Czy to jest jakiś skansen? Czy te filtry w moim mózgu nadal działają? Dlaczego ja tu wszędzie widzę wiek dwudziesty pierwszy?
Dla podkreślenia poklepał oparcie swego fotela, jakby dopiero dotyk mógł dowieść realności otoczenia. Angelika wzruszyła ramionami.
– Jesteśmy na Ziemi, czego się spodziewałeś?
– Postępu. Postępu w każdym szczególe. Może to fałsz mej pamięci, ale ten angielski – to jest klasyczny angielski czasów mej młodości!
– No to co?
– Sześć wieków to przecież otchłań!
– Bo to jest otchłań. Obowiązują jednak pewne konwencje. Żyjemy w Cywilizacji. – Tu westchnęła. – Opowiem ci. Co chcesz wiedzieć?