Komisarz Bonnard stał w magazynie damskiej bielizny, między przewróconymi wieszakami i powaloną szafą jak wrośnięty w ziemię. Jego wzrok skierowany był na pakamerę. Cienką ścianę przestebnowały serie automatów. Funkcjonariusze goniący za uciekinierami uznali za stosowne wpierw strzelać, a później sprawdzić, kto ukrył się za ścianą. Sanitariusze wynosili na noszach zmasakrowane ciała młodych ludzi. Twarz Pauliny pozostała nie uszkodzona. Jedyny pocisk trafił ją w serce. Piękna, teraz kredowobiała twarz przypominała rzeźbę jej imienniczki, siostry Napoleona, którą Marcel widział ongiś w rzymskiej Villi Borghese. To było jeszcze przez urodzinami małej. A teraz nie żyła.
Marcel wiele lat był dobrym, a nawet bardzo dobrym policjantem. Wypełniał rozkazy, sam rozkazywał. Nie zastanawiał się dlaczego, a co najwyżej – jak.
Miał bronić społeczeństwa. Więc go bronił. Ścigał gangsterów, gwałcicieli, handlarzy narkotyków i politycznych dewiantów. Ścigałby ich i dalej. Teraz jednak zwątpił we wszystko. Nie wiedział, kogo bardziej nienawidzi, Arkadyjczyków, którzy pierwsi otworzyli ogień, swych nadgorliwych podwładnych, Levecque'a, którego agenci przysięgali, że ekologiści nie będą uzbrojeni, czy siebie?
– Panie komisarzu!
Odwraca się półprzytomny. Jak przez mgłę widzi szczupłą sylwetkę Geldera.
– Nasi ludzie zgubili prowodyra. Mikę, który go śledził, dostał nożem pod żebro w garażu.
W tej chwili Marcela nie obchodzi ani prowodyr, ani wszyscy ekologiści świata. Rzuca machinalnie.
– Roześlijcie rysopis, nie może wymknąć się z kraju.
Chwilę później dostaje następny meldunek. Karetka z dziesiątką Arkadyjczyków, którzy poddali się policji, została zatrzymana przez zamaskowanych terrorystów. Aresztowani zbiegli. Pozostałe oczka sieci też okazywały się za szerokie. “Bezbronna młodzież" nazbyt łatwo wymykała się uzbrojonym łapaczom.
I wtedy, po raz kolejny, Bonnard zastanowił się nad możliwością prowokacji.
Na południowy wschód od Sztokholmu, opodal osad Tyraso i Bolmura, rozciąga się przepiękna okolica pełna zatok, jezior, strumyków i wodospadów, przy czym jedynie smakując wody można ustalić, czy jest to już morze czy jeszcze jezioro? Lesista okolica obfituje w ryby i jest rajem dla wędkarzy. W zieleni kryją się rzadko rozsiane wille czy raczej małe pałacyki. W jednym z nich czwartego marca spotkało się pięciu dżentelmenów i jedna dama – nieformalny Komitet Doradczy Konwentu Ekologistów zrzeszający kilkadziesiąt organizacji o różnych odcieniach zieleni z wszystkich 'kontynentów. Od czasu kiedy partie ekologiczne stały się w wielu krajach liczącą siłą, powstała konieczność synchronizowania ich działań. Zadanie było trudne i napotykało olbrzymie opory. Debaty Konwentu wlokły się, opóźniane przez nie kończące się dyskusje proceduralne i spory kompetencyjne. Prawdę mówiąc – sami ekologiści znajdowali się między młotem swych haseł a kowadłem rzeczywistości. Nie udało im się zamknąć ani jednej większej elektrowni atomowej, a wdrażane przepisy o ochronie środowiska miały bardziej spektakularny niż konstruktywny charakter. Świat zanieczyszczał się, rozmnażał i ogałacał z surowców oraz puszcz może o ułamek ułamka wolniej.
Wielu obwiniało o to van Thorpa. Flegmatyczny Holender, systematyczny i rygorystyczny wobec przepisów, był człowiekiem kompromisu i nie nadawał się zdecydowanie na przywódcę antyprzemysłowej krucjaty. Nic dziwnego, że Komitet Doradczy, ciało z założenia usługowe, musiał stać się z czasem konkurencją prezydium.
Ziu-Dong z Korei Południowej, Burt Denningham z Los Angeles, ostra jak piła widiowa Włoszka Maria Bernini, Alberto Tardi z Argentyny, Szwajcar Helmut Lindorf i czarnoskóry Red Gardiner reprezentujący Wielką Brytanię – oto szóstka gniewnych ludzi, którzy coraz wyraźniej dominowali w ruchu.
Panna Bernini objawiała się opinii publicznej jako demaskatorka wielkich trustów w Lombardii. Pastor Lindorf prowadził wzorową gminę ekologiczną w kantonie Vallais. Tardi, maniakalny wręcz zwolennik rozwiązań biologicznych w gospodarce, był wykładowcą na uniwersytecie w Rosario. Red Gardiner zaczynał w ruchach mniejszości rasowych, później dość zręcznie zmieniał barwy polityczne i obecnie zasiadał w parlamencie z ramienia Królewskiej Partii Naturystycznej i stowarzyszonego z nią ugrupowania Wyzwolenia Homoseksualistów. Ziu-Dong do niedawna był przywódcą światowej Federacji do Walki z Narkomanią, ale pokłócił się z zarządem i ostentacyjnie wystąpił z organizacji, unosząc archiwum i doskonałą znajomość azjatyckich mafii, tajnych związków, kanałów przerzutu ludzi i idei.
Najciekawszą postacią w całym tym towarzystwie był chyba Denningham. Pisarz, podróżnik, wizjoner, bywał na zmianę ozdobą snobistycznych salonów i zakazanych melin. Swego czasu kandydował do Literackiej Nagrody Nobla, ale odpadł, powinęła mu się noga również w polityce. Do ekologistów przystał niedawno, ale od razu dał się poznać biorąc udział w błyskotliwych kampaniach przeciwko zbyt liberalnemu, wobec wielkich korporacji, ustawodawstwu w USA. Złośliwi twierdzili, że uwodzi pannę Bernini, żyje z Gardinerem, modli się u Lindorfa, robi interesy z Ziu-Dongiem i z przyjemnością nabija się z safandułowatego Tardiego. Może była to prawda. Żywy jak rtęć Burt lubił wszystko, od wyścigów konnych do rybek akwariowych, i w równym stopniu znał się na filatelistyce jak i na uprawie orzeszków ziemnych. Ochotniczo walczył na Bliskim Wschodzie, przeżył parę lat w gminie wegetarianów, a nawet grał w dwóch filmach jako kaskader.
– Panowie, przepraszam Mario, pani i panowie – mówił, niedbale wymachując cygarem – pozwoliłem sobie zaprosić was tutaj w trybie pilnym, ponieważ mam dla was ofertę nie do odrzucenia.
– Nasze spotkania są źle widziane w Konwencie – zarzucają nam nieformalne konspiratorstwo – bąknął Lindorf.
– Konwent? Proszę nie wspominać mi o tych nudziarzach. Moja oferta dotyczy stawki, o jakiej nie śniło się nikomu z nas.
– To znaczy?
– Możemy dokonać wielkiej zmiany. Doprowadzić do odwrócenia biegu wydarzeń prowadzącego nas dzisiaj do ekologicznej zagłady.
– Tak od razu? – uśmiechnął się ironicznie Gardiner – przecież to niewykonalne.
– Wykonalne. Potrzebujemy do tego małego drobiażdżku.
– Jakiego?
– Władzy, nieograniczonej władzy nad światem.
– Bagatela – uśmiechnęła się Maria.
– Zwołałem państwa tutaj, ponieważ możemy zdobyć ją w ciągu miesiąca – powiedział Burt takim tonem, jakby chodziło o pół butelki whisky.
Przez moment panowała cisza, wszystkie oczy wpatrywały się w Denninghama z podziwem, niedowierzaniem, zazdrością.
– Czy moglibyśmy dowiedzieć się czegoś konkretniejszego? – zapytał w końcu Tardi.
– Jutro dokonamy małego eksperymentu na potwierdzenie prawdziwości mych słów, dzisiaj chciałbym jedynie prosić was o wybaczenie.
Lekki szmerek.
– Działałem samowolnie, bez waszych upoważnień. Gdybym przegrał – sam oddałbym się do dyspozycji sądu organizacji. Ale nie przegrałem. Otóż ponad rok temu pewien mój przyjaciel z dawnych lat, więcej niż przyjaciel, prawie brat z brudnego zaułka w San Francisco, przekazał mi informacje o pewnym wynalazku. Dopiero we wrześniu zeszłego roku udało mi się wysłać na miejsce mojego człowieka. W październiku mogłem przystąpić do konkretnych działań.
– Mówisz okropnymi zagadkami, Burt – niezadowolenie przebijało z głosu panny Bernini. Nie masz do nas zaufania? Co to za wynalazek, na czym polega?
– Zobaczycie jutro. I ręczę wam, że od piątego marca zacznie się liczyć nową epokę.
– W takim razie – przerwał emfatyczne zapewnienia nie tający zniecierpliwienia Gardiner – po co nas tu dzisiaj ściągnąłeś?