Выбрать главу

– A Mimi…?

– W Miami znajdziesz takich Mimi na pęczki. I to ładniej opalonych.

Dzień przed akcją

Kiedy gigant ze znakami Pan American niosący Jana Pawłowskiego i Dobrego Chudego Człowieka Bez Litości odrywał się od pasów lotniska Heathrow, obserwatorium Greenwich podawało godzinę dziewiętnastą dwadzieścia. W Miami była godzina druga, skwar sięgał szczytu, z kolei na Raronga o rześkim poranku komandor i Roy Ziegler maszerowali na tenisa, natomiast samolot z panną Gray na pokładzie kołował dopiero po rozgrzanych południem pasach lotniska w Mieście Aniołów. Dziewczyna czuła się coraz gorzej.

– Przesadziłam z tym słońcem, rozebrało mnie do reszty – mamrotała zła na siebie.

Prawdę powiedziawszy nie czuła się jeszcze nigdy tak źle. Straciła apetyt, miała mdłości, trzykrotnie w czasie lotu musiała wychodzić do toalety.

– Czyżbym się zatruła? – Wzięła parę różnych pigułek – nie pomagało! Co gorsza zawodziła dotychczasowa umiejętność koncentracji, dzięki której zawsze dotąd przezwyciężała słabość i zadziwiała współpracowników Denninghama żelazną kondycją.

– Może sen mi dobrze zrobi?

Parokrotnie przysypiała w samolocie. Ale nie były to dobre sny. Pełne majaków, grozy, amorficznych kompozycji tylko parę razy przestemplowanych przez bardzo smutną, może nawet zapłakaną twarz Jana.

W czasie lotu jeszcze się jej pogorszyło. Czuła się tak źle, że postanowiła po przylocie nadać depeszę do Burta. Ale kto ją miał zastąpić? Od rozpoczęcia akcji dzieliły ją zaledwie godziny… wytrzyma! Analizując objawy choroby doszła do wniosku, że jest to rodzaj tropikalnej gorączki. Musiała nabawić się jej u Bongote, a złośliwie odezwała się właśnie teraz.

Znów targnęły nią mdłości. Podniosła się z fotela. Bardzo słaba powlokła się przez pustawą kabinę pierwszej klasy w stronę toalety. Przy drzwiach potknęła się, prawie upadła…

– Pomogę pani – krzykliwie ubrana amerykańska turystka w kapelusiku poderwała się z miejsca i podtrzymała Barbarę.

– Dziękuję – wyszeptała – sama nie wiem, co mi jest…

– W czym mogę pomóc?

– Proszę otworzyć mi drzwi do toalety.

– Wejdę z panią. Przypadkowo jestem dyplomowaną pielęgniarką. Nazywam się Stone. Tu jest woda. Od kiedy pani źle się czuje?

– Od kilkunastu godzin. Tylko, że to się chyba pogarsza.

– Nudności, biegunka, zawroty głowy?

– Tak, ale…

– Spędziła pani może trochę czasu na słońcu?

– Trzy godziny w Miami.

– Wystarczy, to normalny udar…

– Udar?

– Nic groźnego. Potrzeba trochę witamin, snu…

– Czuję się jakbym zaraz miała umrzeć.

– Od tego się nie umiera. Zaraz zrobię pani zastrzyk.

– Zastrzyk? – mimo złego stanu panna Gray natychmiast robi się czujna. Zastanawia się, czy przypadkiem już gdzieś nie widziała tej Stone.

– Na wzmocnienie! Proszę, może pani sobie obejrzeć kapsułkę… Na szczęście zawsze mam przy sobie jednorazowe strzykawki.

W pięć minut później elegancka dziewczyna w jasnobeżowym kostiumie opuściła toaletę i odszukała stewardesę.

– Już pani lepiej? – zapytała ta, proponując kawę.

– Mnie tak… ale moja koleżanka… Panna Maggy Stone. Chyba zemdlała.

Krzykliwie ubrana Amerykanka leżała bezwładnie wsparta o sedes.

– Nie mam pojęcia, co jej się mogło stać… Może ciśnienie? Jest tu dosyć duszno. Dobrze by było, gdyby na lotnisku czekała karetka.

– Naturalnie. Może tylko przeniesiemy ją na moją kozetkę. Chwilę potem dziewczyna w beżowym kostiumie weszła do kabiny drugiej klasy i nachyliła się nad szczupłym mężczyzną w koloratce studiującym Pismo Święte.

– Już! – powiedziała mu wzrokiem.

– To dobrze – odpowiedziało jego spojrzenie.

W Honolulu wydłużające się cienie wskazywały późne popołudnie. Od strony morza wiał orzeźwiający wietrzyk.

– Przyjechała – ucieszył się Wang, od lat prawa ręka Ziu Donga, drobny Chińczyk, wyznaczony na szefa grupy bojowej – Burt niedawno telefonował i pytał się o twoje zdrowie.

– Kryzys minął – przybyła przywitała się z resztą oczekujących – to była chwilowa niedyspozycja. A co u was?

Czarterówka na Raronga odlatuje za pół godziny. Wszystko idzie według harmonogramu. Możemy po drodze wypić jednego drinka.

Przez bramę lotniska przenikliwie wyjąc wjeżdża karetka reanimacyjna.

– Coś się musiało stać – odzywa się szef grupy.

– Tak, zasłabła jedna z pasażerek, amerykańska pielęgniarka, ale to nic poważnego – informuje dziewczyna.

W klimatyzowanym pawilonie zbiera się grupa odlatujących do Raronga, kilku żółtoskórych “płetwonurków", dwójka starych Melanezyjczyków. W ostatniej chwili dołączył do nich wysoki ksiądz o pociągłej twarzy.

Oczywiście nikt z ekipy azjatyckich specjalistów nie ma pojęcia, że w locie towarzyszyć im będzie dublerka Barbary Gray – Maggi, dziś obsadzona przez profesora Levecque'a w roli głównej, i znany skądinąd Lion Groner.

W położonym na wulkanicznym stoku szpitalu wokół nieprzytomnej pacjentki z papierami Maggy Stone uwija się kilku specjalistów.

– To niesamowite! – mamroce ściągnięty z oddziału medycyny nuklearnej docent George Yoyer – skąd ona tu się wzięła, z poligonu w Nevadzie, z atolu Bikini…?

– Zadziwiające – dodaje drugi specjalista – wygląda to na wyjątkowo ostry przypadek choroby popromiennej… może przebywała w pobliżu jakiego wycieku w laboratorium lub elektrowni?

– Wycieku? Przecież ona promieniuje jak nie osłonięty reaktor! Z trzystu metrów można by już ją wykryć za pomocą odpowiedniej aparatury. Wygląda jakby od pewnego czasu celowo odżywiała się materiałami rozszczepialnymi.

– Jakie rokowania? – dopytuje się młoda lekarka z oddziału intensywnej terapii.

– Moim zdaniem żadnych – odpowiada docent Vioyer i cofa się o krok od łóżka – i proszę lepiej do niej się nie zbliżać bez odzieży ochronnej.

– Doktorze Pavlovsky, doktorzee… – cichy szept wydobywa się ze spierzchniętych ust Barbary Gray.

Wielki bilard

Życia w żadnym wypadku nie można przyrównać do mechanizmu, w którym wszystkie tryby, łożyska, dźwignie i przekładnie działają precyzyjnie zsynchronizowane ze sobą. Znacznie trafniejszą metaforą byłby tu stół bilardowy, i to nie w trakcie partyjki gry, lecz podczas jakiejś olbrzymiej wielobilowej piramidki. Kontrolujemy dokładnie pierwsze uderzenie i ruch dwóch, trzech bil, ale przecież niechcący, lub przypadkowo, uruchamiamy również pozostałe, tworzy się bałagan, gipsowe kulki z głuchym łomotem wpadają do otworów, a do końca nikt nie wie, jaki będzie rezultat uderzenia.

Wynalazek Virena, szlachetne wizje Denninghama, ambicje Levecque'a, Gardinera i Gronera, wreszcie nieustępliwe śledztwo emerytów z paczki Bonnarda, stanowiło tylko część elementów karambolu. Dodajmy do tego szamotaninę spanikowanego Janka Pawłowskiego, zawodność ludzkich koncepcji, wpływ czynników niezależnych, a otrzymamy galimatias, którego efektów nikt nie był w stanie przewidzieć. A już najmniej parumiliardowa ziemska populacja, o której losy toczyła się gra.

Plan Denninghama już poznaliśmy w zarysie. Opierał się on na opanowaniu promu California i zlikwidowaniu w ciągu paru godzin całej ziemskiej jądrowej infrastruktury. Jednocześnie Ziegler i bojowcy Ziu Donga wraz z Barbarą mieli przechwycić uwięzioną w lagunie Raronga Mątwę 16. Przejęcie przez zmobilizowanych ekologów kluczowych punktów na Ziemi i doprowadzenie do historycznej zmiany, miało być już właściwie dopełnieniem formalności.

Zamysły Gardinera zakładały, że gdy Denningham wykona swój plan, zostanie usunięty, a jedyny rezerwuar broni nuklearnej przechwyci Groner. Koncepcja Levecque'a różniła się tu jedynie w kwestiach dalekosiężnych. Profesor widział bowiem w przyszłym świecie dla siebie zgoła inne miejsce, niż chcieli mu wyznaczyć pozostali triumvirowie.