Выбрать главу

Czy Martha zainteresowała się mną przez litość? Czy kierowała nią ciekawość? Sama nie potrafiła tego określić. Kiedy mnie poznała, znajdowała się w fatalnym stanie psychicznym, w który wpędził ją romans ze starszym, żonatym mężczyzną zakończony brutalnym, egoistycznym zerwaniem, a w parę tygodni później skrobanką.

Prawdopodobnie gdybym był zdrowy, nasz kontakt doprowadziłby do flirtu bez znaczenia, z krótkim finiszem w przygodnych warunkach. Moje dłuższe unieruchomienie i osobliwa zależność sprawiły, że uczucie miało szansę dojrzeć. Poznaliśmy się i polubiliśmy wcześniej, niż mogliśmy się kochać. Razem wyszliśmy z życiowego cienia.

No i zgłupiałem. Ledwo uniosłem się z łóżka, zamiast do domu, przyjąłem propozycję Marthy i wyjechałem z nią do Garmisch-Partenkirchen.

– Traktuj to jako pożyczkę – śmiała się, gdy opierałem się przed wypoczynkiem na jej koszt. – Poza tym należy ci się jakaś rekompensata ze względu na niesprawiedliwy kurs marki wobec złotego.

Któż oparłby się takiej ofercie! Martha miała zabawną buzię ze śmiesznym, jakby wiecznie zdziwionym, wyrazem. Ale naprawdę zdziwiony byłem ja sam. Walizeczka ze świńskiej skóry pojechała z nami do Ga-Pa. Tam jakoś logicznie wynikało, że się pobierzemy. Odkrycie, czym może być kobieta na stałe, przerastało zdolność obiektywnego myślenia takiego żółtodzioba jak ja. Oczywiście ciągle uważałem za pewny rychły powrót do kraju ojczystego. Martha zaczęła się nawet uczyć polskiego. Jeśli nie pojechaliśmy od razu, to tylko dlatego, że zamierzałem cokolwiek zarobić. Po prostu nie wypadało wracać z pustymi rękami, a i oszczędności młodej pielęgniarki nie były nieograniczone.

Martha podsunęła inne rozwiązanie. Jej stryj kierował pensjonatem dla zasobnych rencistów w RPA i od dawna proponował jej przyjazd i pracę. Później zaczął przebąkiwać, że znalazłaby się posada i dla mnie.

Zamiast do Warszawy – walizeczka poszybowała w przeciwnym kierunku. Pięć miesięcy po mojej dramatycznej podróży do Wrocławia, znajdowałem się w krainie diamentów, złota, apartheidu, strusiów, i naprawdę dużych możliwości. Pensjonat doktora Rode mieścił się pod Johannesburgiem, a moje zajęcia zostały tak ustawione, aby umożliwić kontynuację studiów. Pobraliśmy się z Marthą. Południowe słońce opaliło mi twarz na brązowo, tak że po następnym półroczu mogłem uchodzić za rodowitego Afrykanera.

Co prawda w owym czasie egzystencja Afrykanera stawała się coraz trudniejsza. Ulice miast znów przeistoczyły się w bitewne poligony, po zmierzchu nikt przytomny nie opuszczał “białych" dzielnic. Coraz śmielej poczynali sobie partyzanci, a w dyskusjach toczonych w salonach dominowały dwie koncepcje – wytruć Murzynów jak robactwo, albo pakować manatki i spływać.

Nieprzywykły do tego rodzaju podziałów, początkowo uważałem histerię białych pracowników pensjonatu za przesadzoną. Dopiero gdy po próbie wieczornego, pieszego spaceru wróciłem z rozbitą głową i bez portfela, podporządkowałem się ogólnym rygorom. Nadal jednak wierzyłem w stabilizację mego życia w RPA, tym bardziej że stara walizka zawieruszyła się na dobre. Stało się jednak inaczej.

W jaki sposób spotyka człowieka przygoda?

Czeka zaczajona za węgłem, po drugiej stronie ulicy? Kryje się w oczach dziewczyny siedzącej vis-a-vis w przedziale pociągu do Przeworska? Ma postać listu z egzotycznym znaczkiem? Wdziera się do zacisznego biura wraz z wrzawą tłumu narastającego na centralnym placu miasta? Czy też jest jak zwierzyna leśna w nielicznych matecznikach? Trwa przyczajona na marginesie znanego świata? Jest ukryta w Himalajach, w puszczach Nowej Gwinei, w lodach północy lub południa, w jaskiniach Pirenejów? Czy trzeba ją wymyślać przepływając pontonem Pacyfik, włażąc po linie na Empire State Building lub nurkując w Loch Ness za plezjozaurem? A może zaczyna się wtedy, kiedy trzaskamy drzwiami, zamykając za sobą etap stabilizacji i konformizmu, ignorując otwarte ze zdumienia usta niedawnych współtowarzyszy, zaskoczonych, że stać nas było na ten, ich zdaniem, bezsensowny gest?

Przygoda jest jak miłość. Zdarza się. Choć bywa, że nie przychodzi nigdy. Można samotnie opłynąć świat i w dzienniku pokładowym nie odnotować niczego ciekawego – zwłaszcza jeśli sztormy były umiarkowane, usterki niewielkie, a piraci, rekiny, ogromne kałamarnice, drapieżne ptactwo i choroby przewodu pokarmowego, trzymały się od nas z daleka.

Nie urodziłem się bohaterem. Nie miałem ambicji Kolumba, tym bardziej Robespierre'a.

Lądując w RPA, żeniąc się i rozmnażając, uważałem, że swoją największą przygodę mam już za sobą – a najbliższe lata przeżyję śledząc świat przez szybę, jeżdżąc landroverem po parku Krugera i strzelając fotki z kodaka półoswojonym nosorożcom.

W porównaniu z kolegami z ogólniaka swoją dawkę przygody już przyjąłem, przeżyłem, przeżułem.

Doktor Rode, wuj mej małżonki, parokrotnie utwierdzał mnie w mniemaniu, że nasz pobyt w Johannesburgu ma charakter czasowy. Dogrywał korzystny kontrakt z kliniką na Nowej Zelandii, gdzie z dala od jakichkolwiek konfliktów można cieszyć się życiem, przyrodą, ponoć jest to raj na ziemi, i dobrobytem. Czyż mogłem przypuszczać, że trwał ostatni rok naszej ery i ledwie kilka miesięcy, pięć lub sześć dzieliło nas od punktu ZERO?

Październikowe zamieszki wybuchły w piątek po południu i zastały mnie na przedmieściu. Autostradę zamknięto, patrole kierowały ruch inną trasą. Nisko krążyły helikoptery, a z gęsto zaludnionych dzielnic kolorowych dolatywały odgłosy kanonady. Sunąłem wolno jak ślimak na skraju zwartej kolumny samochodów, wśród zaciętych twarzy kierowców, z których niejeden wydobył ze skrytki broń, obawiając się najgorszego.

Znajdowaliśmy się na niskim nasypie. Prędkość podróży spadła do tempa marszu dziarskiego piechura. Uwagę moją przykuwały kłęby dymu dobywające się ze środka slumsów, może dlatego zauważyłem go dopiero wtedy, kiedy już siedział obok mnie. Miał około trzydziestki i orzechową twarz przybysza z Dekanu.

– Zjeżdżamy! – rzucił krótko. Jego propozycję popierał policyjny pistolet wymierzony w moją pierś. Zatrzasnął za sobą drzwiczki.

– Na bok – powtórzył jeszcze raz z desperacją. Mówił poprawną angielszczyzną i nie wyglądał na opryszka czy bandytę. Musiał niedawno zdrowo oberwać, rękaw płóciennej kurtki nasiąkł krwią. Bojowiec “Ruchu Równaczy"?

– Gdzie mam zjechać? – spytałem.

– Na bok! Już! – Targnął kierownicą. Nie zdążyłem wyprostować. Wóz przebił prowizoryczne obramowanie i po pochyłości zjechał ku zabudowaniom. Wpadliśmy w labirynt wąskich slumsowych uliczek. Hindus rzucał mi tylko co chwila komendy: prawa, lewa. Po jakimś czasie wyjrzał przez okienko.

– Chyba ich zgubiliśmy.

Ja również straciłem orientację. Przedmieścia, tereny przemysłowe, wysypiska śmieci, wszystko należało do strefy absolutnie mi nie znanej. Po dłuższej jeździe dotarliśmy do jakiejś stojącej na uboczu budy, Hindus kazał mi wysiąść, otworzyć wrota i wprowadzić wóz do środka. Znajdował się tam zdezelowany łazik terenowy. Posiadacz spluwy wysiadł i podszedł do pojazdu. Zapewne zamierzał się przesiąść. Cały czas krwawił.

– Musiałeś kiepsko zrobić zacisk – powiedziałem. – Daj, zrobię ci opatrunek, bo wykrwawisz się na śmierć.

Popatrzył na mnie koso.