Выбрать главу

– Czy zdążycie sprawdzić? – Czy też musimy przerwać odliczanie – zapytał szef.

– Zawsze są kłopoty z tą kontrolą – zauważył jajogłowy naukowiec. – Czujnik może być nieprecyzyjny. Często zdarza się, że sygnalizuje awarię, tam gdzie jej nie ma. Niech zjadą na dół. Zamienimy skafandry. Nie zabierze to więcej niż dziesięć minut, a mamy w zapasie kwadrans.

O'Neal był przesądny, co zdarza się również kosmonautom. Cofać się nie lubił. Uważał to za zły prognostyk. Hammersmith za to dowcipkował, że panienki polecą bez nich i na orbicie zrobi się piekielnie nudno.

Weszli do przebieralni, dwóch młodych mechaników pomagało im. Spieszyli się. Jeden mocno potrącił O'Nealem, Edwin oczywiście zlekceważył ten drobiazg. Łyknął coli i poprosił o nowy skafander. Otwarto odpowiednią skrzynię i… kosmonauta zdębiał. Skafander bowiem wyszedł sam. Jak zareagował Hammersmith, trudno orzec. Dwaj technicy bowiem, równocześnie niczym bracia bliźniacy, wykonali dwa ulubione ciosy karateków znad Żółtej Rzeki – za te dwa ciosy Denningham miał zapłacić równowartość nokautu na Bokserskich Mistrzostwach USA.

Ugodzeni kosmonauci osunęli się na ziemię. Technicy zapakowali ich do skrzyni, a dublerzy, po odczekaniu kilku minut, ruszyli z powrotem ku windzie.

Kanał piątej regionalnej Miami BC wypełniała transmisja idąca na żywo ze startu wahadłowca. W lewym rogu ekranu pojawił się już zegar kontrolny. W prawym rogu widać było wzruszoną twarz szefa lotów załogowych. W końcu ekipa O'Neal – Hammersmith – Blum – Higgins miała być pierwszą regularną obsadą po zbudowaniu laboratorium California. Grupy montażowe zakończyły swoje prace w zeszłym miesiącu i zamiast latających dotąd załóg technicznych rozpocząć miała się normalna, rutynowa służba.

Levecque wziął prysznic i wycierając się chodził po apartamencie; podenerwowany, rozemocjonowany, nie zwracając uwagi na wodę kapiącą na miękkie wykładziny. Przed chwilą odebrał sygnał od Gardinera. U Murzyna wszystko przebiegało w porządku. Spojrzał na telewizor.

Wahadłowiec drgnął. Najpierw wolno, potem coraz szybciej, na obłoku ognia począł się unosić ku górze. Zdecydowanie szybko, nieodwracalnie. Levecque zamarł pamiętając o tragicznej awarii promu “Challenger" sprzed lat, gdyby tym razem zdarzyło się to samo…?

Ale się nie zdarzyło. Prom zmienił się w maleńką świetlistą plamkę roztapiającą się w błękicie. Przebitka na wiwatującą salę kontroli lotów. Potem na kabinę wahadłowca. W porządku. Levecque przyjrzał się twarzom kosmonautów. Wyglądały absolutnie oryginalnie. Wniosek – któryś z kosmonautów został przez Denninghama po prostu kupiony. Ale który?

Powiew wiatru. Przeciąg poruszył stojące powietrze klimatyzowanego wnętrza. Balkon? Levecque odwrócił się. Na tle rozświetlonego przedpołudniowym żarem okna wydało mu się, że widzi sylwetkę sępa. Znał ją. Znał też doskonale samopowtarzalny pistolet średniego kalibru należący do stałego ekwipunku pracowników Ich Komórki. Pistolet ten trzymał w ręku major “Cytryna".

– Cześć Vick, przestraszyłeś mnie – usiłował zaśmiać się profesor.

– Bądź uprzejmy rzucić ręcznik i przesunąć się w stronę kanapy.

– Oszalałeś, Vick, jestem nagi!

– Nie jestem pedałem, nie bój się, twój akt nie robi na mnie wrażenia.

– Ale co się stało, Vick? – profesor rozglądał się nerwowo za okularami. Bez nich, lub szkieł kontaktowych, których używał zawsze podczas akcji, czuł się jeszcze bardziej bezbronny – dlaczego żartujesz?

– Usiądź L-18. I karty na stół! Co tu jest grane?

– Przecież wiesz.

– Nic nie wiem. A właściwie, wiem za dużo. Rozpocząłeś rozgrywkę na własny rachunek.

– Ja?

– Ty, ty… I dlatego jestem zdziwiony. Dotąd współpracowaliśmy całkiem zgodnie… – przerwał i rozejrzał się niespokojnie. – Pokój sprawdzony?

– Oczywiście, odpluskwiaczem.

– Szyby?

– Namierzający musiałby stać z całą aparaturą na plaży.

– Sąsiedzi?

– Z lewej ściana szczytowa, na dole pokój klubowy, z prawej mój współpracownik, na górze jakiś niegroźny staruszek paralityk.

– Zatem czekam na wyjaśnienia. Nie muszę dodawać, że Admirał się domyśla…

– Szlag z Admirałem! Jutro już go nie będzie!

– Cały czas śledzi cię również Bonnard. Sporządził raport opisujący każdy twój krok.

– Gdzie ten raport? Wysłany?

– Jeszcze nie.

– Trzeba więc go załatwić.

– Już to zrobiłem!

Błysk podziwu przeleciał przez wygolone oblicze Levecque'a.

– Zatem wszystko w porządku, Vick. Schowaj broń i odpręż się. Być może jutro złożę ci interesującą propozycję…

– Zapomniałeś jeszcze o jednym, Al. O naszych… Są ostatnio nerwowi!

– I ty zapomnij. ONI to wkrótce też przeszłość.

– Naprawdę!

Zwisający dotąd luźny na palcu pistolet przybrał znów postawę zasadniczą.

– Nie wygłupiaj się, Vick! Jutro ONI…

– Nie będzie jutra, Al. Nie ma jutra dla zdrajców.

Krople potu wystąpiły na podłużne czoło profesora. Postępowanie Człowieka-Cytryny przerażało go. Czyżby pochodził z niesłusznie uznanego za wymarły gatunku ideowców? A może po prostu był głupi?

– Porozmawiajmy spokojnie – rzekł starając się opanować głos. – Jak ludzie czynu i ludzie interesu. Znasz mnie doskonale i wiesz, że każda moja decyzja jest starannie wyważona. Toteż kiedy poznasz szczegóły, zrozumiesz jak śmieszne okazały się nasze dotychczasowe układy. Znajduję się w wąskiej grupce ludzi, którzy już jutro władać będą tą planetą i to w sposób bardziej nie kontrolowany, niż mogłoby się to komukolwiek wydawać. Jest środek, który jeszcze dziś zlikwiduje dziewięćdziesiąt dziewięć procent nuklearnych zasobów Ziemi pozostawiając resztkę w naszych rękach!

– To cieszy. Ale nie zapominaj, że nasze dłonie wyrastają z ramion, a ramiona…

– Jesteś obłąkany, Vick. Obłąkany lojalnością. Czy wiesz, czym byłaby nieograniczona władza nad światem w ich ręku?

– Wiem, czym będzie…

Głos Vicka zionął chłodem jak wnętrze dobrej zamrażarki. “Cytryna" ze swym brakiem emocji przypominał w tym momencie drzewo, wypróchniałe, pozbawione środka, ale o ciągle mocnych gałęziach. Czy ten człowiek mógł mieć duszę, czy poza bezwzględnym posłuszeństwem dla NICH, wypływającym z bliżej nie określonych źródeł, kryło się w nim jeszcze coś, jakaś struna, na której wysiliwszy całą swoją inteligencję profesor mógłby zagrać!

Błyskawicznie dokonał retrospekcji spędzonych wspólnie lat, przeżytych akcji. Co właściwie wiedział o majorze, który go zwerbował, jego usposobieniu, zainteresowaniach? Nic! Równie dobrze można by chcieć dotrzeć do życia psychicznego domowego robota czy biurowego komputera.

– Interesują nas fakty, Al – słowa “Cytryny" brzmią jak lodowe sople – o twych, powiedzmy, wahaniach – nie będziemy rozmawiać. Nie wyciągniemy konsekwencji. Jesteśmy wyżsi ponad płaskie pragnienia odwetu lub zemsty.

– W porządku, w porządku – powiedział skwapliwie profesor – ale nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, że beze mnie nie zrobicie nic. Ja trzymam nici, ja jestem jedynym atutem w grze, która – rzucił okiem na telewizor – już się rozpoczęła. I jeśli zechcę…

Ruchy były zautomatyzowane, ale szybkie jak cięcia szabli. Pistolet przeskoczył z prawej do lewej, a obleczona rękawicą dłoń majora sieknęła Levecque'a w twarz. Towarzyszyło temu kopnięcie w brzuch, a następnie sójka wykonana lufą prosto w żebra.

– Nie będziemy się targowali…

Strużka krwi nadała twarzy profesora wygląd skrzywdzonego mima. W tej chwili na nic zdawał się cały jego intelekt. Nie liczyło się, że góruje nad majorem intelektualnie. Nie widząc innego wyjścia – powiedział potulnie: