Выбрать главу

Pytanie: ile wie Vick? Co podejrzewa?

Gra na zwłokę. Tylko gra na zwłokę!

– To nie jest miejsce, abym mógł przekazać ci wszystko to, co wiem – powiedział wreszcie.

– Co proponujesz?

– Mój wóz. Jest w garażu. Sprawdzony, z generatorem antypodsłuchowym.

– Ostrzegam cię przed próbą pułapki. Sztab wie o mej misji. I nawet gdyby mi się coś stało, oni ci nie darują.

– Rozumiem Vick. Ale muszę mieć jakieś gwarancje, że zapomnicie…

– Masz moje słowo.

Ruszyli ku drzwiom. Pierwszy wyjrzał major. Korytarz świecił pustkami. Więc wyszli. Levecque przekręcił klucz w zamku, kiedy w drzwiach wyjścia awaryjnego i służbowej szafy wyrosły dwie sylwetki z wycelowaną bronią.

– Ręce do góry! Bonnard i Welman.

Zdziwienie odbiło się na zwiędłej twarzy majora.

– Jednak żyjesz, Marcel.

– Żyję i zmuszony jestem pana aresztować!

– Nie masz takiego prawa!

– Zostanę rozgrzeszony post factum.

Na piersi Welmana kiwa się stetoskop, na garniturze widać kawałki betonu.

Vick kojarzy takty. Wszystko słyszeli.

– Co zamierzasz zrobić, Marcel?

– Skontaktować się z Admirałem.

– Wtedy będzie za późno – woła Levecque – Zieloni opanowali laboratorium California…

– Cooo?

Informacja jest prawdziwa, ale tak zdumiewająca, zarówno dla majora jak i dla obu emerytów, że na moment rozluźniają uwagę. Profesor, którego częściowo przysłonił major wykonuje gwałtowny skok, obala Bonnarda i rzuca się ku drzwiom. Welman wygarnia za nim, ale chybia, Człowiek-Cytryna już gwałtownym ruchem podbił mu broń. Chce pójść w ślady Ala. Strzał. To z podłogi korytarza, nie tracąc ani chwili, strzelił Bonnard. Krwista plama wykwita w rejonie obojczyka majora, pada, pociągając pod siebie Welmana. Odzywa się automatyczny pistolet. Seria trafia w sufit. Przetaczają się po dywanie. Raniony major ma mimo wszystko przewagę nad starym funkcjonariuszem, wyrywa mu broń. Ponowny strzał Bonnarda, który podniósł się już na klęczki. Trafiony między łopatki Człowiek-Cytryna pada na piersi asa Scotland Vardu, wcześniej w przedśmiertelnym skurczu pociągając za spust. Twarz Welmana zmienia się w krwawą miazgę.

Marcel Bonnard nie traci czasu na sprawdzenie, czy obaj mężczyźni nie żyją, rzuca się ku drzwiom, za którymi zniknął Levecque. Tupot wskazuje, że pobiegł na górę. Sapiąc okropnie eks-komisarz idzie w jego ślady. Przy drzwiach szóstego piętra dostrzega pobladłego Pawłowskiego. Chłopak usłyszał strzały i mimo polecenia opuścił pokój.

– Wychodził ktoś tędy? – rzuca Marcel. Przeczenie. Bonnard biegnie dalej w górę.

Schody, dalej schody. Siódme piętro. Zza drzwi dolatuje jakiś krzyk i brzęk tłuczonych naczyń. A więc tam!

W połowie korytarza jego wzrok rejestruje przewrócony wózek śniadaniowy i spłoszoną kelnerkę, dalej – szczupłe plecy uciekającego mężczyzny.

– Stać! Stać! – krzyczy Bonnard.

Mógłby strzelać, ale dziewczyna i wychylone z pokojów twarze ciekawskich znajdują się na linii ognia. Posapując więc biegnie dalej, z prędkością, która dałaby mu medal na Igrzyskach Olimpijskich Oldboyów.

Z notatek doktora

Kiedy Bonnard zniknął ponownie w drzwiach wyjścia przeciwpożarowego, ogarnęła mnie jedna niepowstrzymana chętka – wiać! Skoczyłem więc za nim i ledwie znalazłem się na schodach, pobiegłem w dół. Na piątym piętrze panował straszny harmider. Wyjrzałem. Nad ciałami dwóch mężczyzn zebrał się tłumek gości i personelu hotelowego. Nie miałem zamiaru powiększać rzeszy gapiów, zbiegłem więc jeszcze jedno piętro i dopiero tam spróbowałem wyjść na korytarz. Doświadczyłem wrażenia, jakbym zanurzał się w enklawie spokoju i komfortu. Przez nikogo nie zatrzymywany dotarłem do windy, która zwiozła mnie na parter.

Rozsunęły się drzwi. Zawahałem się…

W hali recepcyjnej znacznie trudniej byłoby mówić o spokoju.

W drzwiach zewnętrznych dostrzegłem dwie rosłe sylwetki mundurowych policjantów, przy recepcji czaili się z wydobytą bronią w ręku detektywi hotelowi. Wyjść, nie wyjść?

Wyszedłem. Jeden z ubranych po cywilnemu drabów obszukał mnie i kazał dobić do grupy, która mocno przerażona okupowała fotele w kącie holu. Czekaliśmy. Z minuty na minutę przybywały kolejne fale glin. W dziesięć minut potem dojrzałem i bohaterów spektaklu. Bonnard i Levecque, obaj skuci kajdankami, prowadzeni byli do policyjnych wozów, które zablokowały podjazd… Detektywi hotelowi po antyterrorystycznym przeszkoleniu świetnie poradzili sobie, zarówno z goniącym jak i ściganym. Obaj przeciwnicy zadziwiająco spokojni woleli się nie opierać. Na ich twarzach malowało się coś w rodzaju zadowolenia. Trochę później z windy wyniesiono dwie pary noszy z ciałami w standardowych workach.

– Proszę mnie przepuścić, mój status dyplomatyczny… – tuż obok siebie usłyszałem wypowiedziane dość apodyktycznie zdanie. Mówiącym był szczupły, wysoki Murzyn, którego miałem już nieprzyjemność poznać. Red Gardiner… Wydawał się nie zwracać uwagi na panujące zamieszanie. Skutecznie docisnął się do recepcji.

– Chciałem prosić o podstawienie mojego wozu. Pod wyjście B – powiedział.

– Naturalnie -uśmiechnęła się recepcjonistka. Podniosła słuchawkę, wcisnęła trzycyfrowy numer.

– Pico, chevrolet pana Gardinera… Tak za pięć minut… Za chwileczkę będzie – posłała Murzynowi czarujący służbowy uśmiech.

Po co właściwie ja to wówczas usłyszałem?

Spięcia ciąg dalszy

Zarówno Levecque'owi jak i Bonnardowi, interwencja detektywów hotelowych była poniekąd na rękę. Levecque, z legitymacją wysokiego funkcjonariusza Specjalnej Komórki, miał drzwi do wolności zawsze uchylone. Oczekując na przybycie odpowiednio wysokiego rangą agenta FBI, w istocie czekał na finał operacji Denninghama.

Marcel znajdował się w gorszej sytuacji. Bez służbowej legitymacji, bez pełnomocnictw, eks-komisarz na wakacjach, trudniej mógł przekonać o swych czystych intencjach. Ale znajomość kryptonimu Admirała i parę cennych informacji jemu również powinny wkrótce otworzyć klatkę. Poza tym, gdyby zwalisty potomek Pinkertona nie stanął na drodze profesorka, ten zwiałby Bonnardowi lub, co gorsza, zapędzony w róg stawił mu czoło. Tu wynik pojedynku mógł być całkiem nieciekawy. Dość więc potulnie złożył broń i, żądając kontaktu z władzami, spokojnie powędrował do policyjnej karetki.

– Władze, władze… skąd mamy ci znaleźć władzę w samo południe wielkanocne? – burczał pakujący go za kratki sierżant.

– Ale to kwestia o znaczeniu światowym, to być albo nie być…

– Być albo nie być, fajnie powiedziane…

Denningham, Lenni Wilde i piękna Tamara nie spuszczali ani na minutę wzroku z ekranów licznie rozstawionych w salonie telewizorów. Jeden odbierał program MBC, na którym temat: Kosmos dawno wyparł jakiś głupawy serial, na drugim szedł prywatnym kanałem podgląd z Ośrodka Kontroli Lotów. Akcja rozgrywała się zgodnie z harmonogramem. Burt uznał za celowe zawiadomić grupę Raronga… Zakodowany sygnał pomknął na Pacyfik. Odpowiedzią był krótki szyfrogram. – Jesteśmy w gotowości, ale są komplikacje. Ziegler pije.

– Tego tylko brakowało! – jęknął Lenni Wilde.

– Niech Barbara przejmie dowództwo. Reszta bez zmian. Over!

Śniadoskóry Pico wyprowadził opalizującego, kuloodpornego chevroleta. Red Gardiner rzucił parę dolarów napiwku i siadł przy kierownicy. Trochę śpieszył się. Wystartował z piskiem opon i w ciągu kilkudziesięciu minut wydostał się na Federal Highway, przy pierwszym parkingu zwolnił. Oczekiwała tam niezwykle malownicza grupa kolorowych autostopowiczów reprezentujących parę odcieni czerni. Red szerokim gestem zaprosił ich do środka, co spotkało się z ich żywiołowym zrozumieniem. Dwóch pasażerów należało do ciekawego rodzaju osobników, którym za samą twarz dają dożywocie w Sing-Sing, trzeci – odbijał korzystnie od nich schludnością ubioru i gładkością twarzy. Gardiner znał go od dawna, ich związki jednak nie przekraczały dotąd ram luźnej współpracy. Teraz jednak przyszła pora na mocniejsze zadzierzgnięcie więzów przyjaźni.