– Dobra.
– Jeszcze jedno, Aldo.
– No?…
– Dziękuję. Dziękuję wam w imieniu ludzkości…
Kontakt urywa się. Silvestri idzie uruchomić zapalnik. Daud Dass przenosi nieprzytomne kosmonautki do promu. Na coraz natarczywsze pytania z Ziemi obaj udzielają wymijających odpowiedzi.
Dlaczego nie zaszczekały arcyczujne foksteriery Denninghama? Najprawdopodobniej dlatego, że dywersyjna grupa Gardinera spryskała się superpraktycznym preparatem produkowanym na użytek złodziejskiego podziemia o żargonowej nazwie “cieczka w sprayu" czyli “Crazy bitch". Lenni Wilde i Tamara zauważyli napastników dopiero wtedy, gdy z brzękiem wypadły szyby, a w oknach i drzwiach wyrosły lufy automatycznych pistoletów. Lenni przez ułamek sekundy zastanawiał się nad ewentualnością dobycia broni, ale instynkt samozachowawczy zgasił tę inicjatywę. Wszedł Gardiner. Elegancki i uśmiechnięty.
– Wybacz, Burt, te rekwizyty w stylu Bonnie and Clyde, ale podyktowała je konieczność. Konieczność – oraz upoważnienie kolegów.
– Kłamiesz – odpowiedział spokojnie Denningham. – Komitet Doradczy chciał jedynie wiedzieć więcej o moich planach, pragnął kontroli, nie zamachu stanu…
– Toteż mnie chodzi wyłącznie o kontrolę – błysnął białkami oczu Murzyn – nikomu włos z głowy nie spadnie… Tyle że poczekamy tutaj aż do zakończenia operacji.
– Chyba zapominasz Red, że nie ty prowadzisz tę defiladę. Moja załoga w kosmosie właśnie skończyła wykonywać zadanie, również moi ludzie opanowali właśnie pewien obiekt…
– Mqtwę 16 w lagunie Raronga? – zaśmiał się Gardiner – cóż to za przejaw dobrego samopoczucia? Owszem, łódź prawdopodobnie zdobyta, ale przez moich! Dowodzi zaś nią nie doceniony przez ciebie Lion Gronner.
– Blefujesz, Red! Sytuację kontroluje nie tylko grupa moich najlepszych ludzi, ale nad całością czuwa Barbara, którą tak niefrasobliwie uwolniłeś…
– Barbara? Przykro mi, Burt. Barbara Gray prawdopodobnie już nie żyje, natomiast jej rolę przejęła nasza dzielna Maggi, pamiętasz chyba Maggi Black, drogi przyjacielu?
Gardiner nie mylił się. W pewnym sensie prawdę powiedział również Denningham. Operacja w lagunie Raronga miała dwie fazy. W pierwszej, pod osłoną dymów, ludzie Wanga wdarli się na pokład. W zabezpier czających maskach bez trudu poradzili sobie z załogą. Tym łatwiej, że przygotowani działali przeciw zaskoczonym. Wiedzieli, że wybuch był niegroźny, pożar pozorowany, a wyciek promieniotwórczej substancji sfingowany. Komandor Bowling w ostatniej chwili zorientował się w ataku, skoczył ku systemowi zaminowania, ale Ziegler podstawił mu nogę. A cieniutki sztylecik Maggi przeciął stos pacierzowy.
– Dlaczego go zabiłaś, to było niepotrzebne! – zaoponował profesor.
Wzruszenie ramionami.
Tymczasem w drzwiach kabiny pojawił się półprzytomny Vogt, prowadzony przez Wanga.
– Daj sygnał na brzeg, że opanowaliśmy sytuację – rzuciła dziewczyna.
– Nie!
– Daj sygnał, albo pierwszą rakietę odpalimy w twoje rodzinne San Francisco – huknął Ziegler, który dawno poznał dane osobowe dowódców.
– Nie zdążycie, nie potraficie…
– Nie potrafimy? Blokady zostały zdjęte przez alarm drugiego stopnia, a ja przypadkowo znam się na tych wyrzutniach… Wykonaj polecenie panno Gray! Nie mamy żadnych złych zamiarów!
– Po co wam ta łódź?
– Chodzi tylko o pieniądze. O ładny okup – kłamie według ustalonego scenariusza Wang.
Vogt ze sztyletem przy szyi spełnia polecenie. Tymczasem do kabiny zagląda jakiś Chińczyk.
– Szefie – woła do Wanga – ponton z lewej burty. Dziesięciu uzbrojonych…
– To ludzie Denninghama – odpowiada Maggi – nasze wsparcie.
– Nic o tym nie słyszałem – zastanawia się Wang – a pan, profesorze?
Ale Ziegler zajęty jest myszkowaniem w szafce komandora. Tam gdzieś powinna być butelczyna.
– Naturalnie, naturalnie – nie zastanawiając się odpowiada na pytanie.
– Niech przybijają – mówi niechętnie Wang.
W kilka minut później, po pokazowe krótkiej rzezi na pokładzie, poza Vogtem, nie ma już nikogo żywego z dawnej załogi i z chińskiej grupy Wanga. Wang sam zaskoczony, zginął z rąk Maggi. Lion Groner, w mundurze jakiegoś dryblasowego oficerka, przejął dowództwo.
Ziegler nagle otrzeźwiał. Nic nie rozumiał, choć w olśnieniu pojął wszystko.
Z notatek doktora
Końca świata spodziewano się od pewnego czasu. Właściwie nawet od dawna. Szczerze mówiąc od samego początku. Przy czym maksymaliści sądzili, że będzie to totalny kataklizm całej ludzkości, czy to za pomocą wielkiego “bum", czy w inny bardziej pomysłowy sposób, natomiast minimaliści uważali, iż dojdzie jedynie do zagłady zachodniej cywilizacji, w takim kształcie jaki nadali jej Tales i Chrystus, Platon i Juliusz Cezar, święty Augustyn i florenccy bankierzy, Szekspir i Beethoven, encyklopedyści i jakobini, Immanuel Kant i Henry Ford, Mikołaj Kopernik i Walt Disney.
Aliści w szczegółach nie potwierdziło się ani proroctwo św. Jana, ani teoria Malthusa, zawiodły koncepcje lansowane przez Klub Rzymski czy Alvina Tofflera. Nasz świat skończył się, niewątpliwie efektownie, ale zupełnie inaczej, zaś “nowe" przymaszerowało ze zgoła nieoczekiwanego kierunku. Niewątpliwie inwazja z kosmosu, odrodzenie wielkich jaszczurów, najazd czerwonych mrówek, neodżuma, superbroń, są świetnymi pomysłami na finał, podobnie jak upadek komety, detonacja słońca, czy eksplozja antymaterii. Cóż z tego – życie nie skorzystało z usłużnie podsuwanych pomysłów. I tylko niektórzy doszukują się w realnych wydarzeniach jakiegoś związku z przepowiednią św. Malachiasza czy z Apokalipsą, ale jest to naprawdę naciągnięte wiązanie końca z końcem.
Jedno jest pewne – nie natura, nie kosmos, nie nagromadzone śmieci, nie bakterie, nie przypadek wreszcie, ale ludzie i tylko ludzie zgotowali ludziom ten los.
Jakże żałuję, że nie zachowała się praca Burta Denninghama The World After. Nie udało mi się również przeczytać jej w maszynopisie. I dlatego nie wiem, jak miał wyglądać Nowy Wspaniały Świat, który sobie wymarzył.
Jakiś czas temu spotkałem się nawet z tezą, że Burt był agentem pewnego wywiadu, który wyposażył go w środki, służył pomocą, wspierał i instruował, po to tylko, aby przejąć monopol w oczyszczonym z broni jądrowej świecie. Autor eseju Denningham, anioł czy prowokator, na który – nigdy zresztą nie wydany – natrafiłem w dziale manuskryptów prowincjonalnej biblioteki, opowiadając się zdecydowanie za drugą ewentualnością zestawia fakty, tłumacząc, że wszystkie poczynania od wysłania Greka Kapadulosa do Merindefontein przekraczały możliwości prywatnej grupki prowadzonej przez poszukiwacza przygód… Osobiście nigdy w to nie uwierzę. Gdzież bowiem była owa siła, gdy nadszedł moment próby?
Poza tym Amerykanin wierzył w Boga!
Też mi argument! – zakrzykną prześmiewcy – w Boga wierzył, i to gorliwie, Torąuemada i Filip II Hiszpański!
Tak, ale trzeba było znać Burta. On wierzył w Boga i kochał go. Podobnie jak ludzi. Ale ludziom nie wierzył. Parafrazując powiedzenie margrabiego Wielopolskiego – naturalnie Anglosas nie miał pojęcia, kim był Wielopolski – lubił mawiać: “Dla ludzi można zrobić wiele, z ludźmi bardzo mało!" I działał sam.
Nie, nie wynikało to z pogardy lub niedoceniania. Po prostu znał słabości człowieka. W pewien sposób nawet je kochał. Może dlatego polubił mnie?
Słabość! Jakże ja ją przeklinałem. W tych dniach, w tych godzinach. Cóż mogłem jej przeciwstawić? Jedynie desperację.
Właśnie despercja podsunęła mi myśl, aby po podsłuchaniu rozmowy w recepcji zbiec do garaży hotelu Plazza i dać pięćdziesiąt dolarów smagłemu Pico tylko za umieszczenie mnie w bagażniku.