— Chyba nie masz nic przeciwko temu, że się przysiadłam?
— Jestem zachwycony.
— I zaskoczony. Wiesz o tym, że kiedy się dziwisz, robią ci się wielkie oczy?
— To prawda, jestem zaskoczony. Przychodziłem tu parę razy i wszędzie cię szukałem.
— My też cię szukałyśmy i też nie mogłyśmy cię znaleźć, ale mnie to wcale nie dziwi. Przecież nikt nie będzie siedział cały dzień w parku.
— Siedziałbym, gdybym wiedział, że mnie szukasz — odparłem. — I tak przychodziłem tu, kiedy tylko mogłem. Balem się, że ona… — wskazałem potwora ruchem głowy — …już cię tu nie przyprowadzi. Jak udało ci się ją przekonać?
— Wcale nie musiałam jej przekonywać — odparta Phaedria.
— Nie domyślasz się? Naprawdę niczego nie rozumiesz?
Przyznałem, że nie. Czułem się głupio i głupio się zachowywałem, ponieważ znaczną część uwagi zamiast rozmowie poświęcałem utrwalaniu w pamięci brzmienia jej głosu, koloru oczu, delikatnego zapachu skóry i łagodnego podmuchu, z jakim jej oddech głaskał moje policzki.
— …i tak właśnie jest ze mną — mówiła Phaedria. — Kiedy ciotka Uranie, która jest ubogą krewną mojej matki, opowiedziała mu w domu o tobie, szybko ustalił, kim jesteś, i oto tu siedzę.
— Rzeczywiście — bąknąłem, a ona wybuchnęła śmiechem. Phaedria była jedną z tych dziewcząt, które od najmłodszych lat miotają się między nadzieją na zamążpójście a obawami, że zostaną sprzedane. Jej ojciec, jak sama powiedziała, prowadził ryzykowne interesy, spekulując towarami dostarczanymi przez statki z południa, głównie tekstyliami i narkotykami. Obracał znacznymi kwotami i choć pieniądze nie należały do niego, wierzyciele nie mogli się o nie upomnieć, ponieważ były mu niezbędne do inwestowania, a tylko jego opłacalne inwestycje dawały im nadzieję na wyegzekwowanie całości długu. Nawet gdyby miał umrzeć jako nędzarz, to przynajmniej zdołał zapewnić córce niezbędne wykształcenie i tyle operacji plastycznych, ile było trzeba. Gdyby zdołał uzbierać odpowiedni posag, wydałby ją za kawalera z zamożnej rodziny, jeśli natomiast potrzebowałby pieniędzy, uzyskałby za nią pięćdziesiąt razy więcej niż za dziecko zgarnięte z ulicy. Moja rodzina, ma się rozumieć, doskonale nadawała się do obu celów.
— Opowiedz mi o swoim domu — poprosiła. — Wiesz, jak nazywają go dzieciaki? Cave Canem. Chłopcy zazdroszczą wszystkim, którzy tam byli, i przechwalają się, że oni też mają to za sobą, ale kłamią. Większość nawet nie postawiła stopy w waszym ogrodzie.
Ja jednak, równie mocno jak ona o mnie, chciałem rozmawiać o doktorze Marschu i ziemskiej nauce, a także o „dzieciakach”, o których wspomniała mimochodem, jej szkole i rodzinie. Poza tym, choć nie miałem żadnych oporów przed szczegółowym opisywaniem usług świadczonych klientom przez nasze dziewczęta, to było parę tematów (na przykład niezwykły sposób poruszania się mojej ciotki), które wolałem pominąć milczeniem. Skończyło się na tym, że zjedliśmy po bułce kupionej u tej samej starej kobiety, siedzieliśmy na ławce w chłodnych promieniach słońca, mówiliśmy o różnych, bardzo osobistych sprawach i przed rozstaniem nie tylko zdążyliśmy się w sobie zakochać, ale nawet zaprzyjaźnić. Umówiliśmy się na spotkanie nazajutrz.
W nocy, przypuszczalnie mniej więcej o tej porze, kiedy wróciłem do łóżka (a raczej zostałem tam doprowadzony przez kamerdynera, ponieważ po wielogodzinnej sesji w bibliotece ojca ledwo trzymałem się na nogach), zmieniła się pogoda. Przez okiennice zaczęły się sączyć aromatyczne zapachy późnej wiosny albo nawet wczesnego lata; ogień w naszym niewielkim kominku sam zgasł niemal natychmiast, jakby ze wstydu. Kamerdyner otworzył okno i do pokoju wlała się cudowna woń świadcząca o tym, że w najgłębszym cieniu rzucanym przez sosny i świerki rosnące na północnych stokach gór właśnie stopiły się resztki śniegu. Ponieważ umówiłem się z Phaedria na dziesiątą, przed udaniem się na spotkanie z ojcem zostawiłem na nocnym stoliku przy łóżku kartkę z prośbą, żeby obudzono mnie najpóźniej o dziewiątej. Zasnąłem wdychając aromatyczne zapachy, a po głowie kołatał mi się ni to plan, ni to sen, w którym Phaedria i ja wymykamy się spod opiekuńczych skrzydeł jej ciotki i idziemy we dwójkę po rozległym, starannie przystrzyżonym trawniku, którego zieleń urozmaicały błękitne i żółte kwiatki.
Obudziłem się o pierwszej po południu, w szyby łomotał ulewny deszcz. Pan Million, który czytał książkę w kącie sypialni, powiedział mi, że pada od szóstej rano i dlatego mnie nie obudził. Potwornie bolała mnie głowa — jak często po nocnych sesjach — więc zażyłem lekarstwo przepisane przez ojca. Pastylki były szare i pachniały anyżkiem.
— Nie wyglądasz zbyt dobrze — zauważył pan Million.
— Chciałem pójść do parku.
— Wiem. — Potoczył się w moim kierunku, a ja przypomniałem sobie, że doktor Marsch nazwał go „swobodnym symulatorem”. Po raz pierwszy od chwili, kiedy w bardzo wczesnym dzieciństwie zaspokoiłem swoją ciekawość, pochyliłem się (okupując to jeszcze bardziej intensywnym pulsowaniem w głowie) i odczytałem prawie całkiem już zatarty napis na tabliczce przytwierdzonej do dolnej części metalowego korpusu. Była tam nazwa pewnego ziemskiego koncernu cybernetycznego oraz jego imię — po francusku, jak zawsze do tej pory mi się wydawało:
M. Million — „Monsieur” albo „Mister” Million. Nagle spłynęło na mnie olśnienie, choć byłbym znacznie bliżej prawdy, gdybym powiedział, że poczułem się, jakbym niespodziewanie dostał silny cios pałką w głowę: przypomniałem sobie, że kropki używa się niekiedy jako znaku mnożenia. Natychmiast spostrzegł zmianę wyrazu mojej twarzy.
— Pojemność pamięci tysiąc milionów słów — powiedział. — Po angielsku bilion, po francusku miliard. W tym przypadku M to rzymska liczba tysiąc. Byłem pewien, że wiesz o tym od dawna.
— Jesteś swobodnym symulatorem. Czym się różnisz od nieswobodnego i kogo symulujesz? Mojego ojca?
— Nie. — Twarz na ekranie (dla mnie zawsze była to twarz pana Milliona) wykonała przeczący ruch. — Traktuj mnie, a raczej człowieka, którego uosabiam, jako swego pradziadka. On, to znaczy ja, już nie żyje. Żeby stworzyć doskonałą symulację, trzeba warstwa po warstwie zeskanować cały mózg i przenieść jego strukturę albo, jak mówimy, wdrukować ją w komputer. Skanowanie odbywa się za pomocą silnego strumienia pędzących z ogromną prędkością cząstek i zawsze jest fatalne w skutkach.
Przez chwilę oswajałem się z tymi rewelacjami, po czym zapytałem:
— A symulator nieswobodny?
— Jeżeli symulator ma zewnętrznie przypominać człowieka, musi być połączony, inaczej mówiąc związany, ze stacjonarną jednostką centralną, ponieważ nawet najmniejszy sztuczny mózg o pojemności miliarda słów nie zmieści się w ludzkiej czaszce. — Umilkł, a jego twarz na ekranie rozsypała się na chwilę w miliard różnobarwnych punkcików. — Wybacz. Po raz pierwszy chcesz mnie słuchać, ale ja nie mam ochoty mówić. Dawno temu, tuż przed operacją, powiedziano mi, że w szczególnych okolicznościach moja symulacja będzie zdolna do odczuwania uczuć. Aż do dzisiaj uważałem, że mnie okłamano.
Próbowałbym go zatrzymać, ale byłem tak zdumiony, że wytoczył się z pokoju, zanim zdołałem zareagować.
Bardzo długo — chyba godzinę, albo nawet więcej — siedziałem bez ruchu, wsłuchany w bębnienie kropli deszczu o szybę, rozmyślając o Phaedrii i o słowach pana Milliona. W to wszystko wplątały się wspomnienia z ostatniego nocnego spotkania z ojcem; czułem się tak, jakby pytania, które mi zadawał, wysysały ze mnie odpowiedzi, pozostawiając pustkę wypełnioną niespokojnymi snami o murach, płotach i przemyślnie zamaskowanych rowach zwanych ha-ha. Kiedyś przyśniło mi się, że stoję na brukowanym dziedzińcu otoczonym tak gęsto ustawionymi korynckimi kolumnami, że nie byłem w stanie przecisnąć się między nimi, chociaż miałem nie więcej niż trzy albo cztery lata. Po długich bezowocnych wysiłkach spostrzegłem, że na każdej kolumnie jest wyryte jakieś słowo (zapamiętałem tylko jedno z nich: skorupa) i że kamienie, którymi wyłożono dziedziniec, to w rzeczywistości płyty nagrobne, podobne do tych w posadzkach starych francuskich kościołów. Na każdej znajdowało się moje nazwisko i data, inna niż na pozostałych.