To Phaedria zaproponowała — kiedy stało się jasne, że zyski z biletów sprzedanych na pierwszy spektakl nie wystarczą na kostiumy i dekoracje, które zamierzaliśmy wykorzystać w drugiej inscenizacji — żeby po zakończeniu przedstawienia wychodzić między widzów i zbierać datki, a nawet, gdyby nadarzyła się okazja, posunąć się do drobnych kradzieży. Niestety, większość ludzi miała zbyt wiele rozumu, żeby przychodzić wieczorem do parku z większą ilością pieniędzy niż trzeba na bilety i, ewentualnie, lody albo napoje, więc niezależnie od tego, jak bardzo byliśmy nieuczciwi, dochody wciąż nie przedstawiały się imponująco. Wkrótce wszyscy, a szczególnie Phaedria i David, zaczęliśmy snuć plany dotyczące bardziej ryzykownych, ale i bardziej lukratywnych przedsięwzięć.
Mniej więcej w tym właśnie czasie — najprawdopodobniej w wyniku intensywnej i nieprzerwanej eksploatacji najgłębszych pokładów mojej jaźni podczas odbywających się niemal co noc spotkań, do których zdążyłem już tak przywyknąć, że nawet nie zastanawiałem się nad ich sensem — zaczęły mnie coraz częściej nawiedzać niepokojące utraty świadomości. David i pan Million opowiadali mi później, że zachowywałem się całkiem normalnie — może tylko byłem nieco spokojniejszy niż zazwyczaj, odpowiadałem na pytania sensownie, choć obojętnie, po czym nagle otrząsałem się i rozglądałem ze zdumieniem po otoczeniu; nawet jeśli było już wczesne popołudnie, ja nie pamiętałem zupełnie, co robiłem od rana.
Chociaż wciąż kochałem pana Milliona tak samo jak w dzieciństwie, to jednak po rozmowie, podczas której poznałem prawdziwe znaczenie napisu na jego korpusie, traktowałem go trochę inaczej. Ani na chwilę nie mogłem zapomnieć (nie zapomniałem teo do dzisiaj), że osobowość, która stała mi się tak bliska, w rzeczywistości umarła wiele lat przed moim przyjściem na świat i mam do czynienia tylko z jej matematyczną imitacją, reagującą tak samo jak oryginał na bodźce zewnętrzne. Nigdy nie zdołałem ustalić, czy pan Million jest świadomy na tyle, by mieć prawo mówić „myślę” i „czuję”. Kiedy go o to pytałem, wyznawał, że on również nie zna odpowiedzi, a nie będąc w stanie dokonać porównania, nie wie, na ile jego procesy myślowe odpowiadają standardom pełnej świadomości. Ja z kolei, ma się rozumieć, nie potrafiłem ocenić, czy taka odpowiedź świadczy o głębi przemyśleń duszy zamkniętej w abstrakcyjnych otchłaniach umysłu symulatora, czy słyszę jedynie przygotowany zawczasu tekst, odtworzony pod wpływem impulsu, jakim było moje pytanie.
Jak już wspomniałem, nasz teatr przetrwał całe lato. Podczas ostatniego spektaklu na scenę sypały się już pożółkłe liście, niczym przesycone zapachem perfum listy, które ktoś wyrzucił ze starego kufra. Kiedy ukłony dobiegły końca, ogarnęło nas tak wielkie wyczerpanie — bądź co bądź, nie tylko napisaliśmy wszystkie sztuki, ale i występowaliśmy w nich przez cały sezon — że pospiesznie zdjęliśmy kostiumy, zmyliśmy makijaż, po czym wmieszaliśmy się między ostatnich widzów opuszczających amfiteatr i razem z nimi przy akompaniamencie nawoływań lelków podążyliśmy parkowymi ścieżkami w kierunku ulic i domów miasta. Byłem gotów natychmiast po powrocie objąć swoje obowiązki przy drzwiach, ale czekał tam już kamerdyner ojca i zaprowadził mnie prosto do biblioteki. Ojciec wyjaśnił oschłym tonem, że później będzie zajęty, w związku z czym porozmawia ze mną (tak się wyraził) już teraz. Wyglądał niezdrowo i sprawiał wrażenie bardzo zmęczonego, tak że po raz pierwszy przyszła mi do głowy myśl, iż pewnego dnia umrze, ja zaś tego samego dnia zyskam jednocześnie wolność i majątek.
Rzecz jasna nie przypominam sobie, co mówiłem pod wpływem narkotyków, pamiętam za to dokładnie sen, który przyśnił mi się tej nocy, zupełnie jakbym dopiero co się z niego obudził. Płynąłem białym statkiem, takim jak te, które, ciągnięte przez woły, suną kanałem tak wolno, że ich ostre dzioby nie pozostawiają na wodzie prawie żadnego śladu. Byłem nie tylko jedynym członkiem załogi, ale w ogóle jedyną żywą duszą na pokładzie. Na rufie, uczepiony wielkiego koła sterowego w taki sposób, że to raczej ono nim sterowało, stał trup wysokiego szczupłego mężczyzny o twarzy takiej samej jak twarz na ekranie pana Milliona, a ta, jak już mówiłem, mocno przypominała oblicze mego ojca. Ja jednak wiedziałem, że nie ojciec stoi przy sterze.
Podróż trwała bardzo długo. Płynęliśmy chyba po otwartym morzu, z silnym wiatrem wiejącym z lewej burty. Kiedy nocą wspinałem się po olinowaniu, maszty i reje drżały i śpiewały na wietrze, żagle rozpościerały się nade mną, po bokach i w dole, dokoła zaś wyrastały kolejne maszty z niezliczonymi rejami i żaglami. Kiedy za dnia pracowałem na pokładzie, bryzgi morskiej wody moczyły mi koszulę i pozostawiały ślady w kształcie łez na deskach, które szybko schły w promieniach słońca.
Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek naprawdę znalazł się na takim statku, ale może stało się tak w moim najwcześniejszym dzieciństwie, ponieważ skrzypienie masztów, świst wiatru w olinowaniu oraz łoskot fal rozbijających się o drewniany kadłub były równie wyraźne, realistyczne i oczywiste jak dobiegające z dachu śmiechy i odgłosy tłuczonego szkła, które towarzyszyły mi nocami, gdy starałem się zasnąć, albo dźwięk sygnałówek z cytadeli, który niekiedy budził mnie o świcie.
Miałem pełne ręce roboty, choć trudno mi powiedzieć, czemu te zajęcia mogły służyć. Nosiłem wiadrami wodę do szorowania pokładu pokrytego zaschniętą krwią, ciągnąłem za liny nieuwiązane do niczego (albo raczej przymocowane do dużych, ciężkich przedmiotów ukrytych w górze za żaglami), obserwowałem horyzont z dziobu i rufy, z bocianiego gniazda i dachu nadbudówki, ale kiedy hen, daleko wodował gwiazdolot z rozżarzonymi do białości tarczami ochronnymi, nikomu o tym nie zameldowałem.
Przez cały czas trup przy kole sterowym do mnie mówił. Głowa zwisała mu bezwładnie, jakby miał złamany kark, i przy każdym gwałtowniejszym obrocie wielkiego koła, szarpanego uderzeniami fal o ster, zataczała się w lewo lub w prawo, odchylała do tyłu albo opadała mu na pierś. Mimo to nie przestawał mówić ani na chwilę; dotarło do mnie — choć nie rozumiałem wiele — iż opowiada o jakiejś etycznej teorii, której założenia nawet jemu wydawały się wątpliwe. Bałem się tej trwającej bez końca przemowy i robiłem wszystko co w mojej mocy, by jak najwięcej czasu spędzać na dziobie, jednak niekiedy silniejszy podmuch wiatru przynosił strzępy jego słów, ja natomiast, ilekroć oderwałem się od pracy, stwierdzałem ze zdumieniem, że jestem znacznie bliżej rufy, niż przypuszczałem, albo nawet że niemal dotykam martwego sternika.
Po długim czasie, kiedy już czułem się bardzo samotny i byłem ogromnie zmęczony, otworzyły się drzwi jednej z kabin, z wnętrza wyłoniła się moja ciotka i zawisła wyprostowana jakieś dwie stopy nad pochylonym pokładem. Jej suknia nie zwisała nieruchomo jak zazwyczaj, lecz powiewała na wietrze niczym chorągiew, co stwarzało wrażenie, że ciotka lada chwila odleci.
— Nie zbliżaj się do tego człowieka, ciotko — powiedziałem, nie bardzo wiedząc czemu. — Może zrobić ci coś złego.