— To dla ciebie naprawdę taka nowość? — zdziwiłem się. — Wydawało mi się, że już tu przychodziłaś. Wiedziałaś o psach…
— Widziałam je wcześniej, a poza tym ten człowiek opowiadał o nich. Po prostu głośno myślę. To by było okropne, gdyby nadal byli ludźmi.
Śledzili nas wzrokiem, a ja zastanawiałem się, czy coś zrozumieli z naszej rozmowy.
Parter bardzo się różnił od wyższych kondygnacji. Na obitych boazerią ścianach wisiały oprawione fotografie psów, kogutów, niewolników oraz przedziwnych zwierząt. Przez wychodzące na rue des Egouts i zatokę wysokie, wąskie okna przeciskały się nieliczne promienie słońca, wydobywając z mroku to podłokietnik wyściełanego czerwoną skórą fotela, to nie większy od książki fragment ciemnobrązowego dywanu, to znowu do połowy opróżnioną karafkę. Zrobiłem trzy kroki naprzód… i stanąłem jak wryty, ponieważ zobaczyłem idącego mi naprzeciw wysokiego młodego człowieka o wąskich ramionach. Na mój widok zatrzymał się raptownie z wyrazem zaskoczenia na twarzy, a ja dopiero wtedy się zorientowałem, że to tylko moje odbicie w dużym, oprawionym w złoconą ramę zwierciadle. Jednocześnie doznałem przelotnego, ale mocno dezorientującego uczucia, które ogarnia nas czasami, gdy pozornie nieznajoma osoba odwróci się niespodziewanie albo wykona jakiś charakterystyczny ruch, a wtedy rozpoznajemy w niej dobrego przyjaciela i dziwimy się, że kiedy patrzyliśmy na niego oczami kogoś obcego, wyglądał zupełnie inaczej. Ten chłopiec o spiczastej brodzie i markotnej minie był mną — tak widzieli mnie Phaedria, David, pan Million i moja ciotka.
— Tutaj właściciel rozmawia z klientami — powiedziała Phaedria. — Jeżeli sprzedaje coś, co akurat ma na składzie, jego pracownicy sprowadzają na dół pojedyncze egzemplarze, ale ujadanie słychać nawet tutaj. Zaprowadził tatę i mnie na górę i pokazał nam wszystko.
— Nawet miejsce gdzie trzyma pieniądze? — zapytał David.
— Widzicie tę tkaninę? Wygląda jak obicie ściany, ale w rzeczywistości to tylko zasłona. Kiedy tu siedzieliśmy, jakiś człowiek przyszedł oddać mu dług, a on wziął pieniądze i zaniósł je właśnie tam.
Za zasłoną znajdowały się drzwi prowadzące do niedużego gabinetu z kolejnymi drzwiami w przeciwległej ścianie. Nigdzie nie było ani śladu sejfu. David włamał się do biurka — łom wyjął ze skrzynki z narzędziami — ale znaleźliśmy tylko jakieś dokumenty. Właśnie zamierzałem otworzyć drugie drzwi, kiedy dobiegł zza nich odgłos podobny do drapania albo szurania.
Przez długą chwilę żadne z nas nie wykonało najmniejszego ruchu; ja zastygłem z ręką na klamce, za moimi plecami Phaedria właśnie zaglądała pod dywan w poszukiwaniu skrytki, David głośno oddychał pochylony nad biurkiem. Znowu coś zaszurało, skrzypnęła deska.
— To jakieś zwierzę — wyszeptał prawie bezgłośnie David. Ostrożnie cofnąłem rękę i spojrzałem na niego. Wciąż ściskał w dłoniach łom i był bardzo blady, ale uśmiechał się. — Zwierzę, które ktoś tam uwiązał. To wszystko.
— Skąd wiesz?
— Gdyby to był człowiek, albo wyszedłby, żeby sprawdzić, co to za hałasy, albo ukryłby się i siedział cicho.
— David ma rację — odezwała się Phaedria. — Otwórz drzwi.
— A jeżeli to nie zwierzę?
— Zwierzę.
— Załóżmy jednak, że nie?
Wyczytałem odpowiedź z ich twarzy. David mocniej ścisnął łom, a ja nacisnąłem klamkę i pchnąłem drzwi.
Pokój był duży, ale skąpo umeblowany i bardzo brudny. Jedyne źródło światła stanowiło okno umieszczone wysoko w przeciwległej ścianie, pośrodku pomieszczenia stała wielka skrzynia z ciemnego drewna, z żelaznymi okuciami, przed nią zaś leżało coś, co w pierwszej chwili wziąłem za stertę szmat. Wystarczyło jednak, że postąpiłem krok naprzód, a szmaty drgnęły i spomiędzy nich wysunęła się trójkątna twarz, jakby modliszki. Brodę dzieliła od podłogi odległość najwyżej cala, ale w oczach osadzonych pod wydatnymi łukami brwiowymi płonęły niewielkie szkarłatne ogniki.
— To na pewno to — powiedziała Phaedria. Patrzyła nie na twarz, lecz na okutą skrzynię. — Davidzie, uda ci się ją otworzyć?
— Chyba tak. — Podobnie jak ja, wpatrywał się w oczy stworzenia przyodzianego w łachmany. — A co z tym? — zapytał po chwili.
Zanim któreś z nas zdążyło odpowiedzieć, istota otworzyła usta, odsłaniając długie żółtoszare zęby.
— Chory… — wycharczała.
Chyba nikt z nas nie podejrzewał, że potrafi mówić, było więc to dla nas takie samo zaskoczenie, jakby nagle przemówiła mumia. Ulicą przejechał powóz, zaterkotały żelazne obręcze kół po bruku.
— Chodźmy stąd — bąknął David.
— On jest chory — powiedziała Phaedria. — Nie rozumiecie? Właściciel umieścił go tutaj, żeby się nim opiekować. Jest chory, i tyle.
— Czy właśnie dlatego że jest chory, przykuł go do skrzyni z pieniędzmi? — zapytał David z powątpiewaniem.
— To jedyny mebel w pokoju, w dodatku ciężki. Wystarczy, że podejdziesz i uderzysz go łomem w głowę. Jeśli się boisz, ja to zrobię.
— Nie trzeba.
Podeszliśmy obaj. David wykonał władczy gest ręką, w której trzymał łom.
— Hej, ty! Odsuń się!
Niewolnik wybełkotał coś niezrozumiale i odczołgał się na bok, wlokąc za sobą łańcuch. Był owinięty brudnym, poszarpanym kocem i wydawał się niewiele większy od dziecka, chociaż miał ogromne ręce.
Odwróciłem się do Phaedrii z zamiarem poproszenia jej, byśmy stąd odeszli, gdyby okazało się, że David nie jest w stanie szybko otworzyć skrzyni. Pamiętam, że zanim cokolwiek usłyszałem albo poczułem, otworzyła szeroko oczy; wciąż jeszcze zastanawiałem się dlaczego, kiedy torba Davida upadła z łoskotem na podłogę, zaraz potem upadł mój brat, zdążywszy wydać tylko coś jakby zduszone westchnienie. Phaedria wrzasnęła przeraźliwie, a psy na drugim piętrze zaczęły wściekle ujadać.
Wszystko to, rzecz jasna, trwało niewiele ponad sekundę. Obróciłem się na pięcie niemal w tej samej chwili, kiedy głowa Davida uderzyła w podłogę. Okazało się, że niewolnik chwycił go za kostkę i powalił silnym szarpnięciem; momentalnie odrzucił koc i skoczył na niego.
Chwyciłem napastnika za kark, przekonany, że kurczowo chwyci się Davida i będę musiał użyć wszystkich sił, by ich rozłączyć, on jednak, jak tylko poczuł mój uchwyt, puścił zdobycz i zaczął się szarpać jak schwytany pająk. Miał czworo ramion.
Kiedy to spostrzegłem, cisnąłem go na podłogę i odskoczyłem z obrzydzeniem, jakby ktoś cisnął mi szczura w twarz. Ta instynktowna reakcja chyba mi uratowała życie, bo zadał obiema nogami potężne kopnięcie, które, gdyby trafiło w mój brzuch, przypuszczalnie by mnie zabiło. Stało się jednak inaczej: on potoczył się w jedną stronę, ja w drugą, poza zasięg łańcucha. Tymczasem David zdążył się podnieść, Phaedria zaś na wszelki wypadek odsunęła się jeszcze o krok.
Przez jakiś czas przyglądaliśmy mu się w milczeniu, po czym David zacytował cierpkim tonem:
Nie mieliśmy nastroju do żartów. Phaedria westchnęła głośno i zapytała:
— Jak oni to zrobili?
Wyjaśniłem, że przypuszczalnie przeszczepili dodatkową parę ramion, zmniejszywszy uprzednio naturalny opór organizmu przed przyjmowaniem obcej tkanki, oraz że w trakcie operacji najprawdopodobniej usunięto mu kilka żeber, zastępując je elementami barków dawcy.
— Wykonywałem podobne eksperymenty na myszach, choć oczywiście na znacznie skromniejszą skalę, i dlatego jestem zdumiony, że wydaje się mieć pełną władzę w dodatkowych ramionach. Najwięcej problemów przysparzało mi zawsze łączenie nerwów. Ktokolwiek tego dokonał, z pewnością zanotował najpierw setki niepowodzeń. Ten niewolnik musi być wart fortunę.