W domu od razu wskoczyła mi na ramię małpa. Byłem pewien, że to zwierzę ojca, później jednak pan Million wyjaśnił, że należy do mnie. Podobno przeprowadzałem na niej doświadczenia w laboratorium, ale przypadła mi do gustu i zabrałem do siebie. Zupełnie nie mogłem sobie jej przypomnieć, lecz liczne blizny na jej ciele i zdeformowane kończyny świadczyły o tym, że zdążyliśmy zawrzeć bliższą znajomość.
Popo towarzyszy mi do dzisiaj. Podczas mego pobytu w więzieniu opiekował się nim pan Million. Przy dobrej pogodzie wciąż jeszcze wspina się na szare, nadgryzione zębem czasu mury domu, a kiedy widzę go biegającego po parapetach lub przycupniętego na tle nieba, wydaje mi się niekiedy, że mój ojciec żyje i lada chwila zostanę wezwany do biblioteki… ale nie mam o to do niego pretensji.
Ojciec nie wezwał lekarza, tylko sam zajął się Davidem, i nawet jeśli zaintrygowało go, w jaki sposób syn nabawił się takiej rany, w żaden sposób tego nie okazał. Teraz jestem skłonny przypuszczać (jeśli takie domysły mają jakąkolwiek wartość), iż podejrzewał, że to ja użyłem noża w jakiejś sprzeczce. Wspominam o tym dlatego, że od tej pory zawsze, ilekroć zostawaliśmy sami, wydawał się mieć na baczności. Nie był tchórzem i zdążył przywyknąć do kontaktów z najgroźniejszymi przestępcami, niemniej jednak w moim towarzystwie już nigdy nie pozwolił sobie na pełną swobodę. Naturalnie nie sposób wykluczyć, iż przyczyną tego było coś, co zrobiłem albo powiedziałem podczas zimy, która nie pozostawiła śladu w mej pamięci.
Marydol i Phaedria, a także moja ciotka i pan Million często odwiedzali Davida, w związku z czym pokój, w którym go umieszczono, stal się miejscem naszych spotkań, zakłócanych jedynie przez sporadyczne wizyty ojca. Bardzo polubiłem niewysoką, jasnowłosą Marydol o łagodnym usposobieniu. Nierzadko odprowadzałem ją do domu, w drodze powrotnej zaś zatrzymywałem się na targu niewolników, tak jak niegdyś czyniłem z panem Millionem i Davidem, kupowałem prażony chleb i słodką czarną kawę, i śledziłem przebieg licytacji. Niewolnicy mają najbardziej tępe twarze na świecie, ja jednak wpatrywałem się w nie godzinami; minęło sporo czasu, chyba ponad miesiąc, zanim całkiem nagle i niespodziewanie pojąłem, dlaczego to czynię. Na podest wyprowadzono młodego mężczyznę, zamiatacza. Jego twarz i grzbiet były pokryte bliznami po uderzeniach bicza, nie miał większości zębów, lecz mimo to i tak go rozpoznałem: wyglądał jak ja albo jak mój ojciec. Przemówiłem do niego, zamierzając kupić go i uwolnić, on jednak odpowiedział z taką służalczością i poddaństwem, że odwróciłem się z niesmakiem.
Tej nocy w bibliotece (ojciec wezwał mnie po raz pierwszy od dłuższego czasu) przyglądałem się naszym odbiciom w lustrze zasłaniającym wejście do laboratorium. On wydawał się młodszy niż w istocie, ja — starszy. Na dobrą sprawę mogliśmy być tym samym człowiekiem; kiedy stanął twarzą do mnie, a ja, patrząc nad jego ramieniem, zobaczyłem swoją głowę wieńczącą korpus o czterech ramionach, odniosłem wrażenie, że spoglądam na niewolnika, którego znaleźliśmy w pokoju ze skrzynią.
Nie wiem, kto wpadł na pomysł, żeby go zabić. Pamiętam tylko tyle, że któregoś wieczoru, szykując się na spoczynek po odprowadzeniu Marydol i Phaedrii, uświadomiłem sobie, że wcześniej, kiedy wraz z panem Millionem i ciotką siedzieliśmy przy łóżku Davida, rozmawialiśmy właśnie o tym.
Rzecz jasna nie otwarcie. Chyba nawet sami nie zdawaliśmy sobie do końca sprawy, co nam chodzi po głowie. Najpierw ciotka wspomniała o pieniądzach, które rzekomo ukrył, zaraz potem Phaedria przypomniała o luksusowym jachcie, David natomiast mówił o organizowanych z przepychem polowaniach i wpływach politycznych, jakie można zdobyć za pieniądze.
Ja w milczeniu rozmyślałem o godzinach, tygodniach i miesiącach, które mi odebrał, o moim ja, które systematycznie niszczył. Myślałem o tym, że może się zdarzyć, iż któregoś wieczoru wejdę jak zwykle do biblioteki, ocknę się zaś jako starzec i żebrak. Zaraz potem zrozumiałem, iż muszę go zabić, gdybym bowiem wyjawił mu te myśli, leżąc w narkotycznym transie na skórzanej kozetce, uśmierciłby mnie bez najmniejszego wahania.
Układałem plan, czekając na kamerdynera. Miało obyć się bez śledztwa, nawet bez stwierdzenia zgonu. Postanowiłem go po prostu zastąpić. Z punktu widzenia klientów nic się nie zmieni, Phaedria zaś powie naszym wspólnym znajomym, że posprzeczałem się z nim i wyjechałem. Przez jakiś czas nikomu nie będę się pokazywał, potem zaś, w makijażu, w zaciemnionym pokoju, zacznę od czasu do czasu przyjmować wybranych interesantów. Oczywiście plan był od początku skazany na niepowodzenie, mnie jednak wydawał się wówczas całkiem sensowny, a nawet łatwy w realizacji. Skalpel spoczywał w mojej kieszeni, gotowy do użycia. Ciała mogliśmy się pozbyć w laboratorium.
Wyczytał to z mojej twarzy. Rozmawiał ze mną tak samo jak zawsze, ale byłem pewien, że wie. W pokoju po raz pierwszy stały kwiaty; przemknęło mi przez głowę, że być może, domyślił się jeszcze wcześniej i polecił je przynieść, jakby chciał, by uświetniły szczególną okazję. Nie kazał mi położyć się na kozetce, tylko posadził w fotelu, sam natomiast zajął miejsce za biurkiem.
— Dzisiaj będziemy mieli towarzystwo — oświadczył.
Patrzyłem na niego w milczeniu.
— Jesteś na mnie wściekły. Widziałem, jak to w tobie narasta. Czyżbyś nie wiedział kto…
Przerwało mu pukanie do drzwi. Ojciec zawołał: „Wejść!” i Nerissa wprowadziła jedną z dziewcząt, której towarzyszył doktor Marsch. Nie spodziewałem się go zobaczyć, jeszcze bardziej jednak zdumiał mnie widok dziewczyny w bibliotece mego ojca. Sądząc po tym, że usiadła tuż przy Marschu, wybrał ją na tę noc.
— Dobry wieczór, doktorze — powiedział ojciec. — Dobrze się pan bawi?
Marsch odsłonił w uśmiechu duże kwadratowe zęby. Miał na sobie najmodniejsze ubranie, jego blada cera w dalszym ciągu mocno kontrastowała z ciemnym zarostem.
— Owszem, i to zarówno duchowo, jak i cieleśnie — odparł. — Widziałem na przykład, jak naga dziewczyna niespotykanych rozmiarów, prawdziwa olbrzymka dwa razy większa od dorosłego mężczyzny, przeszła przez ścianę.
— To hologramy — powiedziałem.
Uśmiechnął się ponownie.
— Wiem. Widziałem też wiele innych rzeczy. Zamierzałem wymienić je wszystkie, lecz chyba znudziłbym publiczność, ograniczę się więc do stwierdzenia, że to niezwykłe miejsce… Ale pan przecież doskonale o tym wie.
— Mimo to pochwały wciąż sprawiają mi ogromną przyjemność.
— Czy teraz odbędzie się dyskusja, o której wspominał pan wcześniej?
Ojciec spojrzał na dziewczynę, a ta wstała, pocałowała doktora Marscha i wyszła z pokoju. Ciężkie drzwi zamknęły się za nią z delikatnym trzaskiem.
Jak odgłos zaskakującej zapadki albo dźwięk tłuczonego starego szkła.
Od tamtej pory wielokrotnie przywoływałem we wspomnieniach widok oddalającej się dziewczyny: pantofle na wysokich obcasach, groteskowo długie nogi, sukienka z dekoltem na plecach sięgającym kości ogonowej, odkryty kark, utrefione włosy ozdobione wstążeczkami i maleńkimi światełkami. Nie miała pojęcia, że zamykając za sobą drzwi, kończy istnienie świata takiego, jaki oboje znaliśmy.
— Zaczeka na pana — poinformował mój ojciec doktora.
— Nawet jeśli nie zaczeka, z pewnością dostarczy mi pan nową. — W blasku lamp oczy antropologa zdawały się płonąć jak dwa zielone ogniki. — Jak mogę panu pomóc?