Jak tylko pan Million wybrał woluminy, z których mieliśmy uczyć się przez kilka najbliższych dni, a my, za jego zresztą namową, dorzuciliśmy jeszcze kilka, zaszywaliśmy się w zacisznym kącie jednej z czytelni, gdzie było wystarczająco dużo miejsca, by mógł zwinąć się na podłodze albo oprzeć o regał, nie blokując przejścia. Lekcja zaczynała się zawsze od sprawdzenia listy obecności; moje imię nieodmiennie padało jako pierwsze.
— Jestem — odpowiadałem niezwłocznie, aby okazać, jak pilnie go słucham.
— David?
— Obecny.
(David ma na kolanach ilustrowane wydanie „Opowieści z Odysei”; trzyma książkę w taki sposób, żeby ukryć ją przed panem Millionem, a sam spogląda na niego z udawanym zainteresowaniem. Na stół, przy którym siedzimy, spływają przez okno promienie słońca, w których tańczą drobinki kurzu).
— Ciekaw jestem, czy zwróciliście uwagę na kamienne narzędzia w sali, przez którą niedawno przechodziliśmy.
Obaj kiwamy głowami, licząc na to, że odezwie się drugi.
— Czy, waszym zdaniem, zostały wykonane na Ziemi, czy tu, na naszej planecie?
Pytanie jest podchwytliwe, ale łatwe.
— Ani tu, ani tam. Są z plastiku.
Chichoczemy.
— Owszem, to plastikowe kopie — odpowiada cierpliwie pan Million — ale gdzie powstały oryginały?
Na jego twarzy, tak podobnej do twarzy naszego ojca (choć ja wówczas uważałem, że należy wyłącznie do niego, i odczuwałem dreszcz niepokoju za każdym razem, kiedy widywałem ją gdzie indziej niż na ekranie), nie sposób było dostrzec żadnych emocji.
— Na Sainte Anne — mówi David. Sainte Anne tworzy z naszą planetą układ podwójny; obie planety obracają się wokół siebie, wirując jednocześnie wokół słońca. — Tak napisali na kartce. Poza tym narzędzia zrobili aborygeni, a tutaj ich nie było.
Pan Million kiwa głową i zwraca ku mnie niewzruszoną twarz.
— Czy uważasz, że te kamienne wyroby odgrywały ważną rolę w życiu ich twórców? Odpowiedz „nie”.
— Nie.
— Dlaczego?
Myślę intensywnie. David, zamiast mi pomóc, kopie mnie pod stołem. Wreszcie coś mi świta.
— To przecież oczywiste. — Zawsze dobrze jest od tego zacząć, nawet jeżeli „to” nie wydaje wam się nawet prawdopodobne. — Po pierwsze, te narzędzia z pewnością nie były zbyt użyteczne, więc dlaczego aborygeni mieliby się nimi posługiwać? Ktoś może powiedzieć, że potrzebowali obsydianowych grotów i kościanych haczyków do zdobywania pożywienia, ale to nieprawda. Mogli przecież zatruć wodę sokami roślin, a dla istot na tak niskim szczeblu rozwoju najlepszym sposobem łowienia ryb jest budowa grobli albo korzystanie z sieci uplecionych z rzemieni lub pnączy. Również chwytanie zwierząt w pułapki dałoby znacznie lepsze efekty niż polowanie. Kamienne narzędzia są zupełnie zbędne przy zbieraniu jagód i korzonków, które zapewne stanowiły główny składnik pożywienia; te przedmioty trafiły do gablot głównie dlatego, że sieci zgniły, a po groblach nie został najmniejszy ślad, więc ludziom, którzy zarabiają na życie szukając śladów przeszłości, nie pozostało nic innego jak udawać, że właśnie one były najważniejsze.
— Dobrze. Teraz ty, Davidzie. Proszę, wysil się na oryginalność i nie powtarzaj tego, co przed chwilą usłyszałeś.
David odrywa się od książki i mierzy nas obu nieprzychylnym spojrzeniem.
— Gdybyście ich zapytali, powiedzieliby wam, że najważniejsze były ich magia i religia, pieśni i tradycyjne obrzędy. Zabijali zwierzęta ofiarne muszlami o krawędziach ostrych jak brzytwa, pozwalali mężczyźnie spłodzić dziecko, dopiero kiedy przeszedł próbę ognia, po której często zostawał kaleką do końca życia. Współżyli z drzewami i topili dzieci, by oddać cześć rzece. Tylko to się dla nich liczyło.
Pan Million, pozbawiony głowy i szyi, skinął samą twarzą.
— A teraz zajmiemy się kwestią człowieczeństwa aborygenów. Ty pierwszy, Davidzie. Jesteś przeciw.
(Teraz ja próbuję go kopnąć, ale albo podkulił swoje kościste piegowate nogi, albo schował je za nogami krzesła, co jest naruszeniem reguł gry).
— Koncepcja człowieczeństwa — mówi najbardziej pogardliwym tonem, na jaki go stać — od zarania dziejów ludzkości zakłada, że wszyscy ludzie wywodzą się ze wspólnego pnia, który dla wygody możemy nazwać Adamem, czyli od ziemskiego wzorca. Jeśli tego nie widzicie, jesteście idiotami.
Czekam, co będzie dalej, ale on już skończył.
— Panie Million — mówię, żeby dać sobie czas do namysłu — proszę mu powiedzieć, żeby mnie nie przezywał. To ma być dyskusja, a nie kłótnia.
— Bez osobistych wycieczek, Davidzie — upomina go pan Million.
David już zerka na obrazek przedstawiający cyklopa Polifema i Odyseusza, w nadziei że odpowiedź zajmie mi dużo czasu. Uznaję to za wyzwanie i postanawiam mu sprostać.
— Teoria, według której wszyscy ludzie wywodzą się z Ziemi, nie jest ani wystarczająco udokumentowana, ani przekonująca, ponieważ nie sposób wykluczyć, iż aborygeni z Sainte Anne byli potomkami osadników ze znacznie wcześniejszej fali ekspansji, być może nawet sprzed czasów Homera.
— Na twoim miejscu skoncentrowałbym się na argumentach mocniej osadzonych w rzeczywistości — upomina mnie łagodnie pan Million, lecz ja, niezrażony, rozwodzę się o Etruskach, Atlantydzie oraz ekspansjonistycznych zapędach hipotetycznej cywilizacji Gondwany. — Teraz odwracamy role — oznajmia pan Million, kiedy wreszcie kończę. — Davidzie, teraz jesteś za, ale proszę, spróbuj się nie powtarzać.
Mój brat, rzecz jasna, w ogóle mnie nie słuchał, tak bardzo zajęty był książką, więc kopię go radośnie w kostkę, pewien, że nie wykrztusi ani słowa, on jednak mówi jakby nigdy nic:
— Aborygeni są ludźmi, ponieważ wszyscy nie żyją.
— Wyjaśnij to.
— Gdyby żyli, byłoby niebezpiecznie uznać ich za ludzi, bo wtedy na pewno zaczęliby się czegoś domagać, ponieważ jednak nie żyją, jako ludzie stają się znacznie bardziej interesujący, a osadnicy wybili ich do nogi.
I tak dalej, i tak dalej. Plama słonecznego blasku po raz setny przemierza blat stołu, czerwonawy w czarne smugi. Później wychodzimy bocznymi drzwiami i przemierzamy zaniedbany teren między dwoma skrzydłami budowli. Walają się tu puste butelki i strzępy papierów, raz zaś znaleźliśmy także trupa w kolorowych łachmanach; my przeskoczyliśmy nad jego nogami, pan Million natomiast ominął go w milczeniu. Kiedy już docieramy do wąskiej uliczki, dźwięki sygnałówek z garnizonu w cytadeli (wydaje się, że dobiegają nie wiadomo z jak daleka) zaczynają wzywać żołnierzy na wieczorny posiłek. Na rue d'Asticot pracuje już zapalacz ulicznych lamp, sklepowe drzwi i wystawy skryły się za metalowymi żaluzjami. Chodniki, z których jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki znikły używane meble, wydają się nienaturalnie szerokie i puste.
Nasza Saltimbanque Street, gdzie docierają już pierwsi nocni hulacy, wygląda całkiem inaczej. Siwowłosi zażywni mężczyźni prowadzą chłopców przystojnych, umięśnionych, ale odrobinę zanadto utuczonych. Chłopcy żartują nieśmiało i uśmiechają się do opiekunów, odsłaniając olśniewająco białe, równe zęby. Ci zawsze zjawiali się najwcześniej; kiedy nieco podrosłem, zastanawiałem się czasem, czy działo się tak dlatego, że siwowłosi mężczyźni co prawda pragnęli zaznać rozkoszy, ale jednocześnie ani myśleli rezygnować z nocnego wypoczynku, czy może zdawali sobie sprawę, iż chłopcy, których przyprowadzali do przybytku mego ojca, po północy staną się grymaśni i niespokojni, jak dzieci, którym nie pozwolono w porę pójść spać.