Выбрать главу

JAKI NOWY? — nadałem. Przydałby mi się kamień albo jakiś metalowy przedmiot, taki jaki ma Czterdzieści siedem (twierdzi, że to oprawka okularów). Od stukania w rurę bolą mnie kostki palców.

WIDZIAŁEM GO RANO PRZEZ DRZWI. STARY, DŁUGIE SIWE WŁOSY. MIĘDZY TOBĄ A SCHODAMI. KTÓRA CELA?

NIE WIEM.

Gdybym miał kamień, mógłbym uderzać w ściany celi tak głośno, że słyszeliby mnie po obu stronach. Ponieważ jest, jak jest, sąsiad z lewej stuka czymś, co wydaje bardzo dziwny odgłos, ale niestety nie zna kodu, lewa ściana natomiast milczy; albo nikogo tam nie ma, albo mieszkaniec sąsiedniej celi, tak jak ja, nie ma się czym odezwać.

Chcecie wiedzieć, jak mnie aresztowano? Byłem bardzo zmęczony. Odwiedziłem Cave Canem, w związku z czym wróciłem do domu bardzo późno, prawie o czwartej. Na południe miałem wyznaczone spotkanie z rektorem; byłem prawie pewien, że zaproponuje mi katedrę, i to na bardzo atrakcyjnych dla mnie warunkach. Przed położeniem się spać zamierzałem napisać kartkę do madame Duclose, w której domu mieszkałem, z prośbą, by obudziła mnie o dziesiątej.

Czterdzieści siedem znowu nadaje: JEDEN CZTERY TRZY, JESTEŚ KRYMINALNY CZY POLITYCZNY?

POLITYCZNY. (Chciałbym go usłyszeć).

KTÓRA STRONA?

A TY?

POLITYCZNY.

KTÓRA STRONA?

JEDEN CZTERY TRZY, TO IDIOTYZM. BOISZ SIĘ ODPOWIEDZIEĆ? CO JESZCZE MOGĄ CI ZROBIĆ? PRZECIEŻ JUŻ TU JESTEŚ.

Stukam: DLACZEGO MAM CI UFAĆ, SKORO TY MI NIE UFASZ? TY ZACZNIJ. (Bolą mnie kostki).

Z PIĄTEGO WRZEŚNIA.

DOKOŃCZĘ, JAK BĘDĘ MIAŁ KAMIEŃ. BOLI MNIE RĘKA.

TCHÓRZ! (Jeśli Czterdzieści siedem będzie tak krzyczał, zniszczy sobie okulary).

Gdzie to ja byłem? Aha, przy moim aresztowaniu. W domu panowała niezmącona cisza — wówczas wydawało mi się, że ze względu na porę, teraz jednak jestem pewien, że większość mieszkańców nie spała, tylko leżała w łóżkach, doskonale wiedząc, że tamci czyhają na mnie w moim pokoju, i ze wstrzymanym tchem czekała na strzały albo krzyki. Madame Duclose z pewnością niepokoiła się o los wielkiego lustra w złoconej ramie wiszącego na ścianie. (Zdążyłem się przekonać, że lustra — te prawdziwe, ze szkła, a nie z wypolerowanego metalu — są w Port-Mimizon dość kosztowne). Właśnie dlatego nikt nie chrapał, nikt nie człapał korytarzem do toalety, także z pokoju mademoiselle Etienne nie dobiegały stłumione namiętne westchnienia świadczące o tym, iż lokatorka zabawia się ze swoją wyobraźnią i łojową świecą.

Wtedy jednak nic nie wzbudziło moich podejrzeń. Nabazgrałem liścik (niektórzy sądzą, że mam okropny charakter pisma, ale ja tak nie uważam; jak tylko obejmę stanowisko, podczas wykładów — jeśli będę musiał je prowadzić — na tablicy będą pisać za mnie studenci albo otrzymają wcześniej przygotowane konspekty, wydrukowane purpurową czcionką na zielonym papierze) do madame Duclose i ruszyłem po schodach w górę, do mego pokoju i — jak mi się zdawało — łóżka.

Byli bardzo pewni siebie. Włączyli nawet światło; zobaczyłem jasną kreskę między drzwiami a podłogą. Gdybym naprawdę popełnił jakieś przestępstwo, bez wątpienia zawróciłbym i oddalił się na palcach. Ja jednak pomyślałem, iż widocznie dostarczono mi list lub wiadomość — na przykład od rektora albo od właściciela burdelu, który parę godzin wcześniej prosił mnie o pomoc w załatwieniu pewnych spraw ze swoim „synem” — i z góry postanowiłem nie odpowiadać aż do najbliższego wieczora. Byłem ogromnie zmęczony, wypiłem mnóstwo brandy i doskonale zdawałem sobie sprawę z niezdarności moich ruchów, kiedy wyjmowałem klucz z kieszeni i dość długo manipulowałem nim przy zamku, by wreszcie stwierdzić, że drzwi są otwarte.

Było ich trzech: dwaj w mundurach, trzeci w ciemnym garniturze, niegdyś całkiem porządnym, teraz jednak mocno wytartym, wymiętym i poplamionym, a do tego odrobinę za małym, w związku z czym człowiek ów wyglądał jak sługa jakiegoś sknery. Rozparł się w moim najlepszym fotelu, tym z pikowaną tapicerką, a ramię przewiesił nonszalancko przez oparcie. Ponieważ przy jego lewym łokciu stała lampa z abażurem w różyczki, można było pomyśleć, że przed chwilą coś czytał. Dzięki wiszącemu za jego plecami lustru madame Duclose mogłem stwierdzić, że jest krótko ostrzyżony i ma głowę pokrytą bliznami, jakby był poddawany torturom albo przeszedł operację mózgu, albo starł się z przeciwnikiem uzbrojonym w jakieś zakrzywione sieczne narzędzie. Nad ramieniem tego człowieka widziałem własne odbicie: stałem w drzwiach w cylindrze, który wkrótce po wylądowaniu kupiłem w Port-Mimizon, prawie najlepszym płaszczu i z głupią, zdumioną miną.

Jeden z mundurowych wstał, zamknął drzwi na zasuwkę. Marynarkę i spodnie miał szare, czapkę spiczastą, u pasa dyndał mu ogromny staromodny rewolwer w kaburze. Kiedy ponownie siadał, stwierdziłem, że ma zwyczajne robocze buty, nie najlepszej jakości i mocno znoszone. Jego kolega powiedział:

— Jeśli pan chce, może pan zdjąć płaszcz i kapelusz.

— Oczywiście — odparłem, po czym powiesiłem je, jak zwykle, na haczyku na drzwiach.

— Będziemy musieli pana przeszukać. — (Wciąż mówił tylko drugi mundurowy, w zielonej marynarce z krótkimi rękawami i mnóstwem kieszeni oraz luźnych zielonych spodniach ze spiętymi nogawkami, jakby w ramach wypełniania służbowych obowiązków musiał także jeździć na rowerze). — Możemy to zrobić na dwa sposoby, wedle pańskiego uznania: może pan sam się rozebrać, a my przeszukamy pańskie ubranie i natychmiast je panu oddamy, ale musiałby pan uczynić to w naszej obecności, aby nie mieć czasu na ewentualne ukrycie jakichś interesujących nas przedmiotów, albo też przeprowadzimy rewizję natychmiast, tak jak pan tu przed nami stoi. Co pan wybiera?

Zapytałem, czy jestem aresztowany i czy moi nieproszeni goście są z policji.

— Ależ skąd, profesorze — odpowiedział ten w fotelu. — W żadnym razie.

— Chwilowo nie jestem profesorem, a przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Skoro nie zostałem aresztowany, to skąd to przeszukanie? O co mnie podejrzewacie?

— Dopiero po przeprowadzeniu rewizji będziemy mogli stwierdzić, czy musimy pana aresztować — poinformował mnie ten, który zamknął drzwi, i spojrzał na swego towarzysza w ciemnym garniturze, jakby oczekiwał potwierdzenia.

— Wybór należy do pana — dodał drugi mundurowy. — Na co się pan decyduje?

— A jeżeli w ogóle nie wyrażę zgody?

— Wówczas będziemy zmuszeni zabrać pana do cytadeli — odparł ten w garniturze. — Dopiero tam zostanie pan poddany rewizji.

— Czyli jednak mnie aresztujecie?

— Monsieur…

— Nie jestem Francuzem. Pochodzę z Ameryki Północnej.

— Profesorze, radzę panu jak przyjacieclass="underline" proszę nas nie zmuszać, żebyśmy pana aresztowali. Tutaj aresztowanie to poważna sprawa, ale można również być zrewidowanym, przesłuchiwanym, trzymanym przez jakiś czas w odosobnieniu…

— A nawet osądzonym i zgładzonym — wtrącił mężczyzna w zielonej marynarce.

— …bez uprzedniego aresztowania. Dlatego jeszcze raz pana proszę o nieutrudnianie nam zadania.

— Ale i tak muszę zostać zrewidowany?

— Tak — potwierdzili obaj mundurowi.

— Wobec tego wolę, żebyście zrobili to od razu, bez rozbierania. Spojrzeli na siebie znacząco, jakbym powiedział coś istotnego, człowiek w garniturze zaś ze znudzoną miną wziął do ręki książkę, którą chyba czytał, czekając na mój powrót: należący do mnie „Przewodnik po faunie Sainte Anne”.

Ten z pistoletem zbliżył się z na pół przepraszającym uśmiechem, a ja dopiero wtedy zorientowałem się, że jest w uniformie Transportu Miejskiego.