Madame Duclose skinęła głową po raz czwarty.
— A teraz pani, mademoiselle. — Człowiek w ciemnym garniturze zwrócił się do wysokiej dziewczyny. — Proszę patrzeć: wręczam temu panu przepustkę. — Wyjął z kieszeni na piersi sztywny kartonik o wymiarach mniej więcej sześć na dwa cale i podał mi go. — On napisze na niej pani nazwisko i przekaże ją pani. Dzięki tej przepustce będzie pani mogła wejść do cytadeli w każdy drugi i czwarty czwartek każdego miesiąca, między dziewiątą a jedenastą przed południem.
— Zaraz, chwileczkę! — zaprotestowałem. — Przecież ja nawet nie znam tej młodej damy!
— Ale nie jest pan żonaty?
— Nie.
— Wiem to z pańskich akt. W przypadku kiedy więzień nie jest żonaty, przepustkę otrzymuje mieszkająca najbliżej kobieta w stosownym wieku. Tak stanowi prawo oparte, jak zapewne się pan domyśla, na wynikach badań statystycznych. Kobieta ta może wykorzystać przepustkę albo przekazać ją innej osobie. Szczegóły ustalicie sami, dokładnie… — policzył szybko w pamięci — za dziesięć dni. Proszę napisać jej imię i nazwisko.
Musiałem zapytać mademoiselle Etienne, jak ma na imię. Okazało się, że Celestine.
— A teraz proszę dać jej przepustkę — polecił mężczyzna w wyświechtanym garniturze.
Uczyniłem to, on zaś położył mi na ramieniu ciężką rękę i oświadczył:
— Niniejszym aresztuję pana.
Przeniesiono mnie. Kontynuuję ten rejestr moich myśli — jeśli tak można powiedzieć — w nowej celi. Nie jestem już dawnym jeden cztery trzy, lecz zupełnie nowym, nieznanym 143, a to dlatego że mój stary numer wypisano kredą na drzwiach nowej celi. Warn, czytającym te słowa, może się wydawać, iż zmiana miejsca spadła na mnie jak grom z jasnego nieba, ale wbrew pozorom nie przerwano mi pisania w pół słowa. Prawdę powiedziawszy, zmęczyłem się relacjonowaniem mego aresztowania. Drapałem swędzące miejsca. Spałem. Zjadłem chleb i zupę przyniesione przez strażnika i znalazłem w misce niedużą kostkę — przypuszczalnie fragment koziego żebra. Dzięki niej mogłem przeprowadzić długą rozmowę z sąsiadem z góry. Czterdziestym siódmym. Tak długo słuchałem szaleńca zza lewej ściany, że w końcu zaczęło mi się wydawać, iż wśród bezładnego stukania i drapania jestem w stanie wyłowić swoje imię.
A potem zabrzęczały klucze i pomyślałem sobie, że to może mademoiselle Etienne, której wreszcie pozwolono się ze mną zobaczyć, więc zacząłem pospiesznie przygładzać włosy i rozczesywać brodę palcami. Okazało się jednak, że to tylko strażnik, z nim zaś potężnie zbudowany mężczyzna o twarzy zasłoniętej czarnym kapturem. Rzecz jasna pomyślałem, że za chwilę zostanę stracony, i choć starałem się zachować odwagę (nie mogę zresztą powiedzieć, żeby ogarnęła mnie panika), kolana ugięły się pode mną i z najwyższym trudem zdołałem utrzymać równowagę. Przez głowę przemknęła mi myśl o ucieczce (jak zwykle kiedy prowadzą mnie na przesłuchanie, ponieważ jedynie wtedy jest choć cień nadziei na powodzenie takiej próby), ale mógłbym uciekać tylko wąskim, pozbawionym okien korytarzem, schodów zaś pilnowali strażnicy. Zakapturzony mężczyzna ujął mnie za ramię i w milczeniu poprowadził plątaniną korytarzy. Tyle razy skręcaliśmy, zawracaliśmy, wspinaliśmy się po schodach i schodziliśmy nimi, że zupełnie straciłem orientację. Mam wrażenie, iż nasza wędrówka trwała godzinami. Za małymi oszklonymi otworami w drzwiach mijanych cel widziałem wynędzniałe, brudne twarze bardzo podobne do mojej. Kilkakrotnie przechodziliśmy przez dziedzińce; za każdym razem byłem pewien, że zostanę postawiony przy ścianie i rozstrzelany. Stojące wysoko na niebie słońce świeciło tak jasno, że choć mrużyłem oczy, łzy płynęły mi po twarzy. Wreszcie, w nie wyróżniającym się niczym szczególnym korytarzu, zatrzymaliśmy się przed drzwiami z numerem 143, a kiedy człowiek w kapturze podniósł betonową płytę leżącą na podłodze, moim oczom ukazał się otwór, do którego prowadziły wąskie metalowe schodki. Ruszyłem w dół, a on za mną. Jakieś pięćdziesiąt metrów niżej znaleźliśmy się w pogrążonym w ciemności korytarzu cuchnącym starym moczem. Dzięki latarce, którą włączył mój strażnik, odnaleźliśmy drzwi tej celi. Otworzył je, wepchnął mnie do środka tak mocno, że rozciągnąłem się jak długi na podłodze, po czym zatrzasnął je za mną z hukiem.
Nie miałem nic przeciwko tak brutalnemu traktowaniu, ponieważ, jak już wspomniałem, byłem prawie pewien, że lada chwila zostanę stracony. Nadal nie wiem, czy to nie nastąpi; bądź co bądź, człowiek ten miał na sobie strój kata, chociaż nie sposób wykluczyć, iż przywdział go tylko po to, by mnie przestraszyć, i że naprawdę wykonuje inne obowiązki.
Oficer zaczął szukać na biurku następnej strony, lecz zanim zdołał ją znaleźć, zobaczył wracającego do pokoju kolegę.
— Wydawało mi się, ze szedłeś spać?
— Szedłem. I spałem, ale obudziłem się i nie mogę już zasnąć.
Wszystko przez ten upał.
Oficer wzruszył ramionami.
— Jak sobie radzisz z tą sprawą ? — zapytał kolega.
— Wciąż staram się uporządkować fakty.
— Nie przysłali ci streszczenia? Powinni to zrobić.
— Być może, ale w tym bałaganie jeszcze nie udało mi się go znaleźć. Jest tylko list. Obszerniejsza informacja może być na którejś z tych taśm.
Cierpiący na bezsenność oficer wziął do ręki notes w płóciennej okładce.
— A to co?
— Notes.
— Oskarżonego?
— Tak myślę.
— Ale nie wiesz na pewno?
— Nie jestem pewien. Chwilami wydaje mi się…
Przybysz czekał, a kiedy ciąg dalszy nie nastąpił, powiedział:
— Cóż, widzę, że jesteś zajęty. Chyba obudzę lekarza i poproszę, żeby dał mi coś na sen.
— Zajrzyj do butelki — mruknął oficer, kiedy jego kolega wyszedł, a następnie ponownie wziął do ręki notes w płóciennej okładce i otworzył na chybił trafił.
Nie, to człowiek tak samo jak pan i ja. Ożenił się z jakąś nieszczęsną ułomną kobietą, która prawie nie pokazuje się ludziom na oczy, i ma z nią piętnastoletniego syna.
Ja: Ale twierdzi, że jest tubylcem?
M. d'F.: To oszust, proszę pana. Większość tego, co opowiada o tubylcach, rodzi się w jego głowie. Z pewnością usłyszy pan od niego wiele wspaniałych historii.
Dr Hagsmith również wspominał o tym żebraku, więc postanowiłem go odszukać. Nawet jeśli jego twierdzenia są nieprawdziwe (w co nie wątpię), może uda mi się wyłuskać z nich nieco autentycznych informacji. Poza tym nawet perspektywa rozmowy z fałszywym tubylcem wydaje mi się interesująca.
21 marca. Rozmawiałem z żebrakiem, który twierdzi, że nazywa się Dwanaście Kroków i jest w prostej linii potomkiem ostatniego tubylczego szamana, a więc prawowitym królem lub innym dostojnikiem, zależnie od tego, jaki akurat tytuł umyśli sobie przybrać. Moim zdaniem w rzeczywistości wywodzi się z Irlandii, najprawdopodobniej w okresie wojen napoleońskich któryś z jego przodków opuścił wyspę i przeniósł się do Francji. Tak czy inaczej zachowuje się jak Francuz, wygląda natomiast jak Irlandczyk: rude włosy, błękitne oczy oraz wystająca górna warga są aż nadto charakterystyczne.