Zdaje się, że nawet fałszywi tubylcy są trudno uchwytni, ponieważ odnalezienie go okazało się niełatwe. Każdy, kogo pytałem, dobrze go znał i podawał mi adres gospody, w której powinienem go zastać, nikt jednak nie wiedział, gdzie mieszka; jak łatwo się domyślić, nie było go w żadnym z lokali, gdzie rzekomo ciągle przesiadywał. Kiedy wreszcie dotarłem do miejsca, w którym mieszkał (choćbym chciał, nie mogę nazwać tej budowli domem), uświadomiłem sobie, iż mijałem je już parę razy, nie przyszło mi jednak do głowy, że ktoś może tu żyć.
Powinienem chyba wyjaśnić, że Lądowisko Francuzów wzniesiono na brzegu rzeki Tempus w odległości około dziesięciu mil od jej ujścia. Brzeg jest podmokły i bagnisty, a po drugiej stronie żółtawej, lekko słonawej wody wybudowano jeszcze mniej reprezentacyjną osadę, La Fange. Oddziaływanie bliźniaczej planety, Sainte Croix, sprawia, że na powierzchni Sainte Anne występują silne, nawet piętnastostopowe pływy, dające się odczuć daleko w górze rzeki. Podczas przypływu woda staje się całkowicie niezdatna do picia, w rzece zaś (jak słyszałem) można łowić morskie ryby. Drewniane nabrzeża wznoszą się nad nią zaledwie na kilka stóp, powietrze jest czyste i rześkie, a rozległe łąkomorza wokół lekkiego wzniesienia terenu, na którym zbudowano osadę, wyglądają jak gigantyczny koronkowy obrus utkany z jaskrawozielonego sitowia okalającego oczka kryształowo czystej wody. Jednak już kilka godzin później woda odpływa, wraz z nią zaś wszelkie oznaki życia. Nabrzeża sterczą wysoko na częściowo przegniłych palach, w korycie rzeki pojawiają się niezliczone muliste wysepki, łąkomorza natomiast przeistaczają się w połacie słonego, cuchnącego błota, nad którymi nocą unoszą się rozwleczone obłoki lekko fosforyzującego gazu jak duchy martwych tubylców.
Portowa część osady niczym, jak przypuszczam, nie różni się od małych nadrzecznych osad na Ziemi, tyle że w krajobrazie brakuje sylwetek zrobotyzowanych dźwigów, ściany budynków zaś wzniesione są nie z wszechobecnych na Ziemi prefabrykatów, lecz z miejscowego budulca. Podobno jeszcze dwanaście lat temu w porcie tłoczyły się przestarzałe jednostki z napędem termonuklearnym, odkąd jednak na orbicie pojawiły się satelity meteorologiczne, tutaj także korzysta się głównie z bezpiecznych i nowoczesnych żaglowców.
Lepianka, a właściwie buda żebraka, okazała się przewróconą do góry dnem i podpartą jakimiś trudnymi do zidentyfikowania odpadkami łodzią. Wciąż nie do końca wierząc, że ludzka istota może żyć w takich warunkach, zastukałem w kadłub rękojeścią scyzoryka; niemal natychmiast spod łodzi wyłoniła się głowa ciemnowłosego, szesnastoletniego chłopca. Na mój widok wypełzł cały, nie wyprostował się jednak, lecz pozostał na kolanach i gnąc się do ziemi, zaczął płaczliwie zawodzić, tak jak to czynią żebracy. Ponieważ byłem w stanie zrozumieć tylko niektóre słowa, on zaś wciąż trwał w niezmienionej pozycji, doszedłem do wniosku, że jest niedorozwinięty umysłowo, a być może również fizycznie, kiedy bowiem cofnąłem się o dwa kroki, podążył za mną na kolanach z taką wprawą, jakby na co dzień poruszał się właśnie w taki sposób. Dałem mu parę drobnych w nadziei, że uciszy się przynajmniej na tyle, by umożliwić mi zadanie kilku pytań; jak tylko jednak monety dotknęły jego dłoni, spod łodzi wyłoniła się druga głowa, należąca do znacznie starszego mężczyzny o rudych włosach (jestem pewien, że przez cały czas obserwował nas z ukrycia).
— Niech Bóg pana błogosławi, monsieur! — wykrzyknął. — Co prawda, jak się pan domyśla, nie jestem chrześcijaninem, mam jednak nadzieję, że Jezus, święta Maria i święty Józef wynagrodzą pana za dobre serce, które okazał pan memu nieszczęsnemu chłopcu, a jeśli jest pan protestantem, niech uczynią to Jezus, Bóg Ojciec i Duch Święty. Moi zdziesiątkowani rodacy powiedzieliby: oby cię błogosławiły Góry, Rzeka, Drzewa, Ocean, wszystkie gwiazdy na Niebie i bogowie. Mówię to jako ich religijny przywódca.
Podziękowałem, a następnie, z niejasnego nawet dla mnie powodu, wręczyłem mu wizytówkę, którą porwał z takim entuzjazmem, jakby przyjmując ją podejmował się jednocześnie roli mego sekundanta albo powiernika moich sercowych tajemnic.
— Ach, jest pan doktorem! — wykrzyknął, zerknąwszy na nią, po czym podsunął ją synowi, którego oczy, w przeciwieństwie do oczu ojca, były ogromne i zielone jak morska woda. — Victor, spójrz! Nasz gość jest doktorem filozofii! — Zaraz potem zwrócił się ponownie do mnie: — Doktorze Marsch, jak widać, nie jestem wykształconym człowiekiem, ale darzę ogromnym szacunkiem wszystkich, którzy wykształcenie posiedli. Mój dom — wskazał przewróconą łódź takim gestem, jakby był to oddalony co najmniej o ćwierć mili pałac — należy do pana, ja zaś i mój syn aż do końca dnia jesteśmy na pańskie usługi… albo nawet do końca miesiąca, jeśli takie będzie pańskie życzenie. A gdyby przyszła panu ochota odwdzięczyć się nam jakimś niewielkim datkiem, to pozwolę sobie zapewnić pana, usuwając tym samym powód ewentualnego pańskiego zażenowania, iż w żadnym wypadku nie oczekujemy od świątyni wiedzy jakiejś nadzwyczajnej szczodrości oraz doskonale zdajemy sobie sprawę z istnienia błogosławionego prawa naturalnego, zgodnie z którym srebro z kiesy mędrca więcej jest warte niźli złoto z kieszeni kupca. Czym możemy panu służyć?
Odparłem, iż dotarły do mnie słuchy, że niekiedy oprowadza gości po położonych w pobliżu miejscach mających jakoby duże znaczenie dla tubylczej ludności Sainte Anne, a on natychmiast zaprosił mnie do swego domostwa.
Pod przewróconą łodzią nie było krzeseł, ponieważ i tak nie dałoby się na nich usiąść. Ich funkcję pełniły stare kanapowe poduchy i poskładane żagle, znalazło się też miejsce na niziutki stolik, jaki zapewne mógłby znaleźć się na wyposażeniu ubogiego Japońskiego domu. Podłogę stanowiła brezentowa płachta. Mężczyzna zapalił lampę (płaskie naczynie z oliwą, w której zanurzono krótki knot), uroczyście nalał mi w niedużą szklaneczkę czegoś, co okazało się wyjątkowo mocnym rumem, a kiedy przyjąłem poczęstunek, powiedział:
— A więc pragnie pan ujrzeć święte miejsca moich ojców, władców tej planety! Oczywiście mogę je panu pokazać, doktorze, tym bardziej że tylko ja jeden jestem w stanie wyjaśnić panu ich znaczenie oraz wprowadzić pana w atmosferę tych dawno minionych czasów. Dziś jednak jest już za późno, zaczął się przypływ. Jeśli przyjdzie pan jutro z samego rana, pomkniemy przez łąkomorza radośnie jak gondolą. Nie będzie to pana kosztować ani trochę wysiłku, ponieważ ja i syn zajmiemy się wiosłowaniem, pan zaś będzie spokojnie fotografował albo robił, co się panu żywnie spodoba. Jeśli chodzi o fotografowanie, to obaj chętnie pozujemy do zdjęć.
Zapytałem o koszty takiego przedsięwzięcia, on zaś wymienił dość rozsądną sumę, po czym szybko dodał:
— Proszę pamiętać, doktorze: za te pieniądze przez pięć godzin korzysta pan z pracy dwóch ludzi oraz z ich łódki. Poza tym czeka pana niepowtarzalne przeżycie, ponieważ nikt inny nie potrafiłby zaprowadzić pana tam, gdzie pragnie pan dotrzeć. — Wyraziłem zgodę na jego warunki, on zaś ciągnął: — Jest jeszcze tylko jeden mały problem: jedzenie. Potrzebujemy prowiantu dla trzech ludzi. Kupię wszystko co trzeba, jeśli zechce pan zostawić mi na ten cel jakieś środki. — Zmarszczyłem brwi, więc dorzucił pospiesznie: — Oczywiście może też pan sam się tym zająć, ale proszę pamiętać: to ma być obiad dla trzech ludzi. Myślę, że wystarczyłaby butelka wina i coś z drobiu. A teraz, doktorze, pokażę panu coś niezwykłego…