Ze stojącego za jego plecami pudła wyjął metalową tacę pokrytą rudawym osadem. Leżało na niej kilkanaście grotów wykonanych z rozmaitych kamieni oraz kilka, co do których mógłbym przysiąc, że zostały zrobione z fragmentów kolorowego szkła — całkiem możliwe, że z rozbitych butelek po whisky. Sądząc po ostrych krawędziach, wszystkie sporządzono całkiem niedawno (autentyczne, stare przedmioty z kamienia lub szkła wulkanicznego są zawsze mocno stępione w wyniku długotrwałego przebywania w ziemi), ich fantastyczne kształty zaś — niektóre były przesadnie wąskie, inne nadmiernie szerokie albo zaopatrzone w wymyślne haczyki — wskazywały na to, że stworzono je wyłącznie na pokaz, a nie po to, by czemukolwiek służyły.
— Oto tubylcza broń, doktorze — powiedział żebrak. — Wyruszamy na jej poszukiwania, kiedy akurat nikt nie potrzebuje nas ani naszej łodzi. Jedyne w swoim rodzaju, autentyczne pamiątki z okolic Lądowiska Francuzów, gdzie, jak pan zapewne wie, można było spotkać więcej aborygenów niż gdziekolwiek na tej planecie, ponieważ dla moich praojców miejsce to było równie święte jak dla pańskich Rzym albo Boston, w dodatku zaś roiło się tu od wszelakiej zwierzyny, a woda aż kipiała od ryb, o czym opowiem panu ze szczegółami jutro, kiedy będziemy płynąć przez łąkomorze, a jeśli dopisze nam szczęście, może chłopcu uda się zademonstrować pradawne sposoby polowania i łowienia ryb, bez użycia nawet tych delikatnych, bezcennych przedmiotów, które może pan ode mnie nabyć.
Odparłem, że nie zamierzam niczego kupować, on zaś na to:
— Radziłbym skorzystać z okazji, doktorze. Niemal identyczne znaleziska kupiło od nas muzeum w Roncevaux i wykonało z nich odlewy, by rozesłać je po całej planecie, a nawet na Sainte Croix, można więc powiedzieć, że zostały powszechnie docenione, przynajmniej w tym układzie planetarnym. Proszę spojrzeć choćby na to! — Wziął do ręki największy grot, tak ciężki i toporny, że z powodzeniem można by posługiwać się nim jak maczugą. — Jeśli pan zechce, przymocuję do niego szpilkę, żeby można było go nosić jako broszkę. Żadna kobieta nie pozostanie obojętna na taki prezent.
Istotnie, w Roncevaux widziałem odlewy tych falsyfikatów.
— Bardzo panu dziękuję, choć muszę przyznać, że jestem pełen podziwu dla pańskich zdolności. Nie wątpię bowiem, iż sam je pan produkuje.
— Ależ skąd! — wykrzyknął i podniósł obie ręce. — Proszę tylko spojrzeć! My, aborygeni, nie potrafimy nimi pracować!
— Przed chwilą chyba powiedział pan, że te przedmioty zostały wykonane właśnie przez aborygenów?
— Zębami — odezwał się półgłosem chłopiec. Były to pierwsze słowa, jakie padły z jego ust, nie licząc bełkotliwego zawodzenia na samym początku.
— Moje ręce nie nadają się już prawie do niczego — ciągnął jego ojciec płaczliwym tonem. — Rzuca pan oskarżenie na człowieka, który z najwyższym trudem sznuruje sobie buty! Jedyne, co jeszcze potrafię, to prowadzić łódź.
— W takim razie wytwarza je pański syn — powiedziałem, natychmiast jednak pożałowałem swoich słów, ponieważ chłopiec wykrzywił twarz w bolesnym grymasie, jego ojciec zaś aż zakrakał z uciechy.
— Hę, hę! On? Doktorze, on nadaje się tylko do tego, żeby bić się z łobuzami, którzy zresztą zawsze spuszczają mu manto, i czytać książki z biblioteki. Nie pamięta nawet, w którą stronę odkręca się pokrywkę słoika!
— W takim razie miałem wcześniej rację. Sam je pan robi. Łupanie krzemienia wymaga pewnej zręczności, nie tak wielkiej jednak jak gra na skrzypcach. Jedną ręką trzyma się dłuto, drugą młotek, cała sztuka zaś polega na tym, żeby wiedzieć, gdzie i jak mocno uderzyć.
— Można by pomyśleć, doktorze, że sam się pan tym zajmował.
— Owszem, i radziłem sobie znacznie lepiej niż pan.
— Wolni Ludzie nie używali tych rzeczy — odezwał się niespodziewanie chłopiec. — Splatali sieci z trawy i pnączy, a kiedy chcieli coś przeciąć, używali zębów.
— On ma rację — przemówił mężczyzna zupełnie innym głosem. — Ale nie wyda mnie pan, doktorze?
Odparłem, że jeśli muzeum w Roncevaux zwróci się do mnie z prośbą o wyrażenie opinii, nie będę mógł odmówić, lecz nie zamierzam sam się do nich zgłaszać, ponieważ uważam, że oszustwo, którego się dopuścił, nie jest aż tak poważne, żebym miał tracić czas na jego demaskowanie.
— Rozumie pan, musimy mieć coś, co możemy im pokazać — powiedział, a ja po raz pierwszy odniosłem wrażenie, że nie chodzi mu tylko o wyłudzenie pieniędzy. — Coś, co mogą wziąć do ręki i obejrzeć. Nie da się handlować prawdą; zawsze powtarzałem to żonie, a teraz to samo powtarzam synowi.
Kilka minut później pożegnałem się, obiecując wrócić nazajutrz rano. Wrażenie, jakie pozostało mi po spotkaniu (choć nie ulega wątpliwości, że obaj są oszustami), jest nieco lepsze, niż oczekiwałem. Wbrew temu, co mi mówiono, mężczyzna z pewnością nie jest alkoholikiem; żaden alkoholik nie zdołałby zachować trzeźwości, mając pod ręką butelkę wysokoprocentowego rumu. Z pewnością przesiaduje w tawernach głównie dlatego, że tam najłatwiej wyciągnąć pieniądze od naiwnych, pije zaś to, czym go poczęstują. Chłopiec z kolei okazał się całkiem inteligentny — oczywiście jak tylko przestał udawać imbecyla — a zielone oczy, blada cera i ciemne włosy czynią go subtelnie przystojnym.
22 marca. Parę minut po dziesiątej ponownie spotkałem się z dwoma żebrakami, ojcem i synem. Tym razem pamiętałem, żeby wziąć ze sobą magnetofon (relacja z wczorajszej rozmowy, choć spisana natychmiast po tym, jak wróciłem do domu, opiera się wyłącznie na mojej pamięci). Zabrałem też kupioną wczoraj dubeltówkę na wypadek, gdyby na łąkomorzu udało się spotkać jakieś jadalne wodne ptactwo. Co prawda ma trochę zbyt mały kaliber, mogłem jednak wybierać tylko między nią a niezbyt solidnie wykonanymi jednostrzałówkami nabywanymi przez tutejszych farmerów. Zakupu dokonałem za namową mego gospodarza, który obiecał przyrządzić wszystko, co zdołam ustrzelić, w zamian za połowę mięsa.
(Wybiegając nieco naprzód: dopisało mi szczęście i upolowałem trzy kury trzcinowe, zasięgnąwszy uprzednio opinii żebraka co do jadalności tego gatunku. Kura trzcinowa jest nieco mniejsza od gęsi i ma piękne zielone upierzenie, prawie jak papuga; żebrak twierdzi, że ptaki te stanowiły przysmak tubylców. Po dzisiejszej kolacji wierzę mu bez zastrzeżeń, choć nie ulega dla mnie wątpliwości, iż wie na ten temat nie więcej ode mnie).
Kiedy zjawiłem się na miejscu, po łodzi nie było ani śladu. Chłopiec, bez koszuli i na bosaka, stał oparty o ścianę pobliskiego budynku. Poinformował mnie, że ojciec przygotowuje do drogi nasz środek transportu, a następnie uwolnił mnie od ciężaru kosza z prowiantem przygotowanym przez mego gospodarza. Gdybym mu pozwolił, zaopiekowałby się także magnetofonem i dubeltówką.
Poprowadził mnie wzdłuż nabrzeża aż do niedużej pływającej platformy, przy której stała przycumowana znana mi już łódka z jego ojcem na pokładzie. Żebrak, w błękitnej koszuli i z zawiązaną na szyi spłowiałą czerwoną chustą, natychmiast zażądał całej uzgodnionej wczoraj sumy, po krótkiej dyskusji zgodził się Jednak przyjąć teraz połowę, drugą zaś po zakończeniu wyprawy. Jak tylko to uzgodniliśmy, z zachowaniem wszelkich środków ostrożności wszedłem do łodzi, chłopiec wskoczył za mną i wyruszyliśmy w drogę.
Przez co najmniej pięć minut lawirowaliśmy wśród statków w porcie usytuowanym w szerokim zakolu rzeki, a potem, między kadłubami dwóch ogromnych czteromasztowców, ujrzałem, jakbym patrzył przez skalną szczelinę na nieskończone zielone równiny, dzikie łąkomorza Sainte Anne, przed przybyciem pierwszych gwiazdolotów z Ziemi stanowiące, jak słusznie mówił mój przewodnik, raj dla tubylców. Ojciec i syn mocniej pociągnęli za wiosła, z pokładu jednego z żaglowców jakiś marynarz obrzucił nas od niechcenia paroma wyzwiskami, przemknęliśmy między dwoma kadłubami i wypłynęliśmy na otwarte wody Tempus, wezbrane trwającym wciąż przypływem.