Następnego wieczoru zasnąłem niemal od razu po tym, jak pan Million posłał nas do łóżek; ledwo zdążyłem pogratulować sobie trafności tej decyzji, kiedy obudziło mnie pojawienie się garbusa. Tym razem jednak przyszedł nie po mnie, lecz po Davida. Udając, że wciąż śpię (zaświtało mi bowiem podejrzenie, wówczas całkiem usprawiedliwione, iż gdyby się przekonał, że ja także się obudziłem, zabrałby nas obu), obserwowałem ukradkiem, jak mój brat się ubiera i usiłuje choć trochę uporządkować zmierzwione jasne włosy. Kiedy wrócił, ja już słodko spałem, tak więc mogłem go wypytać dopiero wtedy, gdy pan Million zostawił nas samych przy śniadaniu. Zacząłem od tego, że zrelacjonowałem mu swoje przeżycia z poprzedniej nocy, on zaś powiedział mi, że jego niczym się prawie nie różniły. Oglądał te same holograficzne obrazki i również musiał bez przerwy mówić, zupełnie jak podczas debat aranżowanych przez pana Milliona. O ile mogłem stwierdzić, jego nocne spotkanie różniło się od mojego tylko jednym szczegółem; wyszło to na jaw w chwili, kiedy zapytałem go, jakie imię nadał mu ojciec.
Znieruchomiał z grzanką w połowie drogi do ust i spojrzał na mnie ze zdziwieniem. Postanowiłem inaczej sformułować pytanie.
— Jak zwracał się do ciebie ojciec?
— Jak to, jak? Oczywiście „Davidzie”!
Wkrótce potem zaczęło się zmieniać moje życie; pozornie tymczasowe zmiany niepostrzeżenie zadomowiły się na dobre, bez mojej i Davida wiedzy tworząc coś całkiem nowego. Przestaliśmy toczyć milczące bitwy i opowiadać sobie gestami najróżniejsze historie, mój brat coraz rzadziej robił piszczałki z gałązek armatnicy, pan Million pozwalał nam coraz później kłaść się do łóżek — krótko mówiąc, dyskretnie dawano nam do zrozumienia, że dorośliśmy. Mniej więcej w tym właśnie czasie pan Million zaczął zabierać nas do parku, gdzie można było ćwiczyć się w strzelaniu z łuku i uprawiać rozmaite sporty. Ten niewielki park, położony w pobliżu naszego domu, z jednej strony graniczył z kanałem. Siadywałem często na brzegu i wpatrywałem się w lustro nieco tylko zanieczyszczonej wody, podczas gdy David przeszywał strzałami gęś wypchaną słomą lub grał w tenisa, albo czekałem na któryś z białych statków — ogromnych, z dziobami ostrymi jak dzioby zimorodków i czterema, pięcioma, a niekiedy nawet siedmioma masztami — które czasem docierały aż tutaj, ciągnięte przez dziesięć lub dwanaście par wołów.
Latem w jedenastym albo dwunastym roku mego życia (wydaje mi się, że jednak w dwunastym) po raz pierwszy pozwolono nam zostać w parku po zachodzie słońca, usiąść na trawiastym brzegu kanału i podziwiać pokaz ogni sztucznych. Jeszcze nie zgasły pierwsze flary, które zapłonęły pół mili nad miastem, kiedy Davida chwyciły torsje. Wbiegł do wody i zaczął gwałtownie wymiotować, podczas gdy w górze eksplodowały olśniewające, białe i czerwone gwiazdy. Pan Million wziął go na ręce i jak tylko biedny David skończył, pospieszyliśmy do domu.
Co prawda jego choroba okazała się równie nietrwała jak nieświeża kanapka, która była jej przyczyną, niemniej jednak nasz opiekun postanowił zapakować go do łóżka. Nie chciałem stracić reszty spektaklu, którego fragmenty ukazywały nam się w drodze powrotnej w przerwach między budynkami; zabroniono nam wychodzić po zmroku na dach, ale ja doskonale wiedziałem, gdzie są najbliższe schody. Podniecenie towarzyszące wyprawie w zakazany świat cieni i liści, zwieńczony eksplodującymi raz po raz kaskadami złota, czerwieni i jaskrawego fioletu, sprawiło, że czułem się jak po ustąpieniu wysokiej gorączki: łapałem powietrze płytkimi łykami, a moim ciałem wstrząsały dreszcze, choć przecież był środek lata.
Na dachu przebywało znacznie więcej ludzi, niż spodziewałem się tam ujrzeć: mężczyźni bez płaszczy, kapeluszy i lasek (wszystkie zostały w szatni) oraz dziewczyny, pracownice mego ojca, w kostiumach, które albo odsłaniały ich piersi zamknięte jakby w klatkach z cienkiego, powyginanego drutu, albo takich, które na pozór czyniły je niezmiernie wysokimi (złudzenie pryskało dopiero wtedy, kiedy stanęło się tuż przy nich). Twarze i piersi dziewcząt odbijały się w błyszczących sukniach jak drzewa w stojącej wodzie, przez co te młode osoby wyglądały chwilami jak postaci z talii kart do tarota.
Byłem zanadto podekscytowany, żeby się skutecznie ukryć, lecz choć wszyscy mnie widzieli, nikt nie kazał mi wracać. Zapewne doszli do wniosku, że pozwolono mi wyjść na dach, bym mógł obejrzeć fajerwerki.
Pokaz trwał bardzo długo. Zapamiętałem pewnego klienta otyłego mężczyznę o kwadratowej, głupiej twarzy, przypuszczalnie kogoś ważnego — który myślał tylko o tym, by jak najprędzej zaznać rozkoszy w ramionach swojej towarzyszki, a ponieważ ta nie zamierzała rezygnować z oglądania pokazu, ustawiono wokół nich dwadzieścia albo trzydzieści donic z roślinami, tworząc coś w rodzaju zacisznej alkowy. Pomagałem służącym przenosić mniejsze donice, kiedy zaś operacja dobiegła końca, zdołałem niepostrzeżenie wślizgnąć się za roślinny parawan. Dzięki temu mogłem obserwować nie tylko sztuczne ognie, ale również otyłego klienta i jego nymphe du bois, która, nawiasem mówiąc, znacznie więcej uwagi niż jego staraniom poświęcała rozkwitającym na niebie ognistym pióropuszom.
Jeśli dobrze pamiętam, kierowała mną nie lubieżność, lecz najzwyklejsza ciekawość. Byłem w wieku, kiedy dręczy nas żądza poznania, lecz żądza ta ma podłoże niemal naukowe. Moja została prawie całkowicie zaspokojona, zanim ktoś chwycił mnie za kołnierz i jednym szarpnięciem wyciągnął z krzaków.
Kiedy znalazłem się po drugiej stronie żywopłotu, uchwyt zelżał, a ja odwróciłem się, pewien, że ujrzę pana Milliona. Pomyliłem się jednak; przede mną stała niewysoka siwowłosa kobieta w czarnej sukni opadającej od talii prosto ku ziemi. Chyba jej się ukłoniłem, od razu bowiem widać było, że nie należy do służby, ona jednak nie zareagowała, tylko przyglądała mi się z takim wyrazem twarzy, jakby równie dobrze widziała podczas rozbłysków różnokolorowych świateł, co i w rozdzielających je okresach niemal całkowitej ciemności. Wreszcie, na koniec pokazu, w niebo wzbiła się z rykiem potężna rakieta, ciągnąc za sobą smugę ognia, i dopiero wtedy kobieta na chwilę oderwała ode mnie wzrok. Jak tylko pocisk eksplodował fiołkoworóżową orchideą niewiarygodnych rozmiarów i jasności, ta nieduża, ale groźna osoba złapała mnie ponownie za kołnierz i poprowadziła w kierunku schodów.
Dopóki znajdowaliśmy się na wyłożonym gładkimi kamiennymi płytami dachu, kobieta nie szła, lecz zdawała się ślizgać po powierzchni, niczym wykonana z onyksu szachowa figura po wypolerowanej szachownicy. Mimo to, co później się wydarzyło, tak właśnie ją zapamiętałem: jako Czarną Królową, ani złą, ani dobrą, czarną tylko dlatego, żeby można było jakoś odróżnić ją od Białej Królowej, której nigdy nie zdarzyło mi się spotkać.
Na schodach już się nie ślizgała, tylko kołysała łagodnie, przy czym skraj jej sukni stykał się na chwilę z każdym stopniem, jakby nieduży korpus poruszał się według tej samej zasady co łódka walcząca z prądem w przełomach rzeki: gwałtowny skok naprzód, wyhamowanie, niekiedy nawet chwilowe cofnięcie.
Utrzymywała równowagę tylko dzięki temu, że jedną ręką trzymała mnie za ramię, drugą zaś uczepiła się ramienia pokojówki, która czekała na nas u szczytu schodów. Na dachu przypuszczałem, iż nadzwyczaj płynne ruchy siwowłosej kobiety wynikają z tego, że porusza się drobnymi, za to szybkimi krokami, teraz jednak domyśliłem się, że mam do czynienia z osobą nie do końca sprawną fizycznie; gdyby nie pomoc moja i pokojówki, najprawdopodobniej runęłaby w dół jak worek kamieni.