CHCESZ POWIEDZIEĆ, ŻE WIERZYSZ W TO, ŻE NIE POWINNO SIĘ INGEROWAĆ W DZIAŁALNOŚĆ GOSPODARCZĄ? ROZUMIEM — JESTEŚ INDUSTRIALISTĄ.
WCALE NIE. UWAŻAM, ŻE POWINNO SIĘ ZOSTAWIĆ RZĄD W SPOKOJU. MY LESEFERYŚCI TRAKTUJEMY URZĘDNIKÓW JAK GROŹNE GADY: Z SZACUNKIEM, NIE CHCEMY ICH ZABIJAĆ, ALE I NIE CHCEMY MIEĆ Z NIMI NIC WSPÓLNEGO. NIE UBIEGAMY SIĘ O ŻADNE STANOWISKA W ADMINISTRACJI ANI NICZEGO NIE MÓWIMY POLICJI, CHYBA ŻE WIEMY, ŻE NASI SĄSIEDZI I TAK JUŻ WSZYSTKO POWIEDZIELI.
W TAKIM RAZIE WASZYM PRZEZNACZENIEM JEST ULEC TYRANII.
SKORO ŻYJEMY NA TEJ SAMEJ PLANECIE, CZY MOŻE BYĆ TAK, ŻE TYRANIA DOTYKA MNIE, ALE NIE CIEBIE?
JA STAWIAM JEJ OPÓR.
MY ZACHOWUJEMY ENERGIĘ DO INNYCH CELÓW.
I ZOBACZ, DO CZEGO TO CIĘ…
Biedny Czterdzieści siedem.
Cela. Pozwólcie mi opisać moją celę wypełnioną teraz żółtym blaskiem płomyka świecy. Ma niewiele ponad metr wysokości — powiedzmy, metr i dziesięć centymetrów. Leżąc na szorstkiej podłodze (jak się zapewne domyślacie, robię to dość często), jestem w stanie bez podnoszenia bioder prawie dotknąć sufitu stopami. Sufit, o czym powinienem był od razu wspomnieć, jest z betonu, podobnie jak ściany (nie ma mowy o żadnym stukaniu ani nawet o drapaniu, którego próbował nieszczęsny szaleniec z celi obok, kiedy jeszcze mieszkałem nad powierzchnią; tutaj, być może, sąsiednie pomieszczenia są puste, ale wydaje mi się, że to raczej budowniczowie pozostawili grubą warstwę ziemi między ścianami, aby uniemożliwić przedostawanie się jakichkolwiek dźwięków) oraz podłoga. Drzwi są żelazne.
Jednak moja cela jest większa, niż mogłoby się wam wydawać: tak szeroka, że rozłożywszy ramiona nie mogę jednocześnie dosięgnąć dwóch ścian, i tak długa, że kiedy oprę się stopami o jedną ścianę i wyprostuję ręce za głową, nie jestem w stanie dotknąć drugiej. Nie można więc porównać jej do trumny, choć z pewnością nie miałbym nic przeciwko temu, żeby wstać. Mam wiadro na odchody (bez przykrycia), nie mam za to posłania. Rzecz jasna, pomieszczenie jest pozbawione okien… Chwileczkę, cofam to. W drzwiach znajduje się mały judasz, ale to nic nie daje, bo w korytarzu zawsze jest ciemno. Może dostałem świece tylko po to, żeby strażnicy mogli mnie obserwować, papier zaś po to, żebym z nich korzystał. W dolnej części drzwi jest szczelina jak w skrzynce na listy, tyle że znacznie szersza, przez którą wysuwam miskę i wciągam ją do środka. Mam zapałki i świece, papier i pióro; dym unoszący się nad płomieniem świecy maluje na suficie czarną plamę.
Jak wygląda moja sprawa? To najważniejsze pytanie. Sądząc po tym, że przeniesiono mnie do tej celi — nie najlepiej; z kolei fakt, że dostarczono mi świece i przybory do pisania, napełnia mnie nadzieją. Może być i tak, że tam, gdzie formułuje się znaczące opinie (gdziekolwiek to jest), konkurują ze sobą dwie oceny mojej osoby: według jednej jestem niewinny i dlatego dostaję świece, według drugiej jestem winny i dlatego trafiłem do tej celi.
A może pomagają mi ci, którzy uważają mnie za winnego? A może świece i papier (tego obawiam się najbardziej) trafiły do mnie przez pomyłkę i wkrótce zjawi się strażnik, żeby mi je odebrać?
Dokonałem odkrycia! Autentycznego odkrycia! Wiem już, gdzie jestem. Zakończywszy poprzedni akapit, zdmuchnąłem świecę, położyłem się i usiłowałem zasnąć. Leżałem z uchem przyciśniętym do posadzki; w pewnej chwili usłyszałem bicie dzwonów. Podniosłem głowę i przestałem je słyszeć, ale wystarczyło, żebym ponownie ją położył, a rozbrzmiały ponownie. Wynika z tego, że korytarz prowadzi pod Starym Placem w kierunku katedry, moja cela zaś przypuszczalnie znajduje się w pobliżu jej fundamentów. Co kilka minut przyciskam ucho do ściany i nasłuchuję. Choć dość długo mieszkałem w tym mieście, nie pamiętam, jak często odzywały się dzwony. Wiem tylko, że w przeciwieństwie do zegarowych kurantów, na pewno nie obwieszczały pełnych godzin.
W moim rodzinnym mieście nie było katedry, za to mnóstwo kościołów i przez jakiś czas mieszkaliśmy w pobliżu tego pod wezwaniem świętej Madeleine. Pamiętam nocne bicie dzwonów (przypuszczalnie wzywały wiernych na mszę o północy), lecz odgłos ten, w przeciwieństwie do wielu innych, nie napełniał mnie lękiem — często nawet mnie nie budził, ale jeśli już wyrwał mnie ze snu, to siadałem w łóżku i spoglądałem na matkę. Ona też nie spała, a jej piękne oczy lśniły w mroku niczym odłamki zielonego szkła. Budził ją każdy, nawet najlżejszy szmer, kiedy jednak do domu, zataczając się, wracał ojciec, udawała, że śpi, a jednocześnie starała się wyglądać jak najmniej atrakcyjnie; potrafiła to zrobić zupełnie niepostrzeżenie, nawet dla kogoś, kto się jej uważnie przyglądał. Zawdzięczała tę umiejętność nadzwyczajnemu panowaniu nad mięśniami twarzy. Ja także posiadam tę zdolność, choć nie w takim stopniu jak ona, wolałem jednak ukryć się za gęstą brodą, ponieważ obawiałem się tej nadzwyczajnej umiejętności, a raczej samego siebie, a poza tym w zupełności wystarczyło, żebym się postarzał i zmienił brzmienie głosu. Teraz, po długim pobycie w więzieniu, miałbym taką brodę nawet wtedy, gdybym zjawił się tu gładko ogolony.
Mam wrażenie, że zapuściłem ją, by matce udowodnić (naturalnie gdybym miał ją jeszcze kiedykolwiek spotkać, choć tam, w Roncevaux, miałem podstawy przypuszczać, że udała się właśnie tutaj), że jestem już mężczyzną. Co prawda nie powiedziała mi o tym, ja jednak wiem, iż wśród Wolnych Ludzi chłopiec zaczyna stawać się mężczyzną dopiero wtedy, kiedy na jego twarzy pojawi się pierwszy zarost, a jest nim wówczas, gdy ma brodę wystarczająco gęstą, by osłoniła jego gardło przed zębami innych mężczyzn. (Jakim byłem głupcem, uważając przez tyle lat, że to ja byłem przyczyną jej odejścia, ponieważ przyłapała mnie z dziewczyną! Teraz już wiem, iż po prostu czekała, aż dojrzeję. A ja nie wiedziałem, dlaczego się wtedy do mnie uśmiechnęła!)
Podejrzewałem, że odeszła w góry, więc wyruszyłem tam przy pierwszej nadarzającej się sposobności, lecz jej nie odnalazłem. Kiedy się tam znalazłem, stało się dla mnie oczywiste, że powinna była to zrobić, a nawet tam zostać. Jednak żyje się tam bardzo ciężko; połowa dzieci umiera i mało kto ma szczęście doczekać sędziwego wieku. Dlatego właśnie każdej zimy wracaliśmy do miasta. I spójrzcie tylko, do czego mnie to doprowadziło — mnie, który śmiałem się z nieszczęsnego Czterdzieści siedem!
Dużo później. Posiłek złożony z zupy i herbaty. Zupa we wciąż tej samej, starej powgniatanej cynowej misce (w poprzedniej celi naczynia oddawałem po posiłku), potem czarna słodzona herbata, też w misce, z warstwą tłuszczu na powierzchni.
— Jest też herbata — powiedział strażnik, wręczając mi miskę z zupą. — Daj kubek.
Kiedy usłyszał, że nie mam kubka, mruknął coś niewyraźnie i ruszył dalej, ale w drodze powrotnej zapytał, czy zjadłem już zupę, a uzyskawszy twierdzącą odpowiedź, kazał mi wystawić miskę i nalał do niej herbaty.
Czyżby to on, z własnej inicjatywy, dostarczył mi świece i papier? Jeśli tak, zapewne uczynił to z litości, co z kolei oznacza, iż niechybnie zostanę stracony.