Od poprzedniego wpisu dzwony odezwały się trzy razy. Nieszpory? Nony? Anioł Pański? Nie mam pojęcia. Zasnąłem i znowu miałem sny. Byłem maleńki, matka (przynajmniej wydaje mi się, że ta dziewczyna była moją matką) trzymała mnie w objęciach. Siedzieliśmy w łodzi, mój ojciec wiosłował, jak często wtedy, kiedy jeszcze zajmował się wędkowaniem. Wokół nas trzciny kłaniały się wiatrowi, na wodzie unosiły się żółte kwiaty, najdziwniejsze w tym śnie było jednak to, że z góry wiedziałem, co się później wydarzy — na przykład patrząc na ojca, który jawił mi się jako rudobrody olbrzym, doskonale wiedziałem, co stanie się z jego rękami i dlaczego nie będzie mógł pracować. Moja matka — tak, jestem pewien, że to była ona, choć nigdy nie zdołałem pojąć, jak to się stało, że ktoś z Wolnych Ludzi zdołał urodzić dziecko memu ojcu — miała na sobie żółtą zapinaną na guziki sukienkę, którą własnoręcznie na nią włożył, i zachowywała się jak szczęśliwa, zadowolona z życia kobieta: uśmiechała się, kiedy coś do niej mówił, więc ja też się uśmiechałem. Wszyscy się uśmiechaliśmy. Przypuszczam, iż we śnie wróciło do mnie jakieś odległe wspomnienie, ponieważ w tamtych czasach ojciec przypuszczalnie zachowywał się jak całkiem zwyczajny człowiek, może nieco bardziej gadatliwy niż większość ludzi, żywiący się chlebem, mięsem, kawą i winem. Dopiero kiedy to stracił i nie miał czym się z nami podzielić, przekonaliśmy się, że tak naprawdę żył słowami.
Nie, nie spałem. Godzinami leżałem w ciemności, nasłuchiwałem bicia katedralnych dzwonów i polerowałem miskę strzępami moich spodni.
Kiedyś to były bardzo dobre spodnie. Kupiłem je na wiosnę, ponieważ z Sainte Anne nie przywiozłem ani jednego letniego ubrania; prawdę powiedziawszy, miałem tylko to co na sobie. Wożenie czegokolwiek ze sobą przeczy podstawowym zasadom ekonomii: najrozsądniej byłoby wsiąść na pokład gwiazdolotu całkiem nago i wszystko kupić na Sainte Croix, ale, ponieważ według przepisów można za darmo przewieźć rzeczy, które ma się na sobie, tradycyjnie już podróżni wkładają jak najwięcej ciężkich zimowych ubrań (tak przynajmniej było podczas mojego lotu). Bez opłaty wolno również zabrać niewielki bagaż podręczny, ja jednak wykorzystałem ten limit na książki, które miałem ze sobą podczas ekspedycji donikąd.
To były bardzo porządne letnie spodnie od całkiem przyzwoitego letniego garnituru z jedwabiu z południowego kontynentu, łączonego z lnem. Jedwab jest w stu procentach miejscowy (nie mamy go na Sainte Anne), len zaś wyrósł z ziarna przywiezionego z Ziemi. Jedwab wytwarzają młode osobniki pewnego gatunku roztoczy, które najpierw żerują na źdźbłach trawy, a kiedy porwie je wstępujący prąd powietrza, unoszą się nad ziemią, ciągnąc za sobą cienką srebrzystą nić. Te, które wylądują na lądzie, zaczynają nowe życie, co roku jednak wiatr znosi całe ich mnóstwo nad morze, gdzie splątane nici tworzą na powierzchni wody gigantyczne materace o powierzchni wielu hektarów. Materace te holuje się łodziami do brzegu i dostarcza do przetwórni, gdzie są dezynfekowane dymem, gręplowane i przerabiane na przędzę dla przemysłu włókienniczego. Ponieważ roztocze są nadzwyczaj odporne — podobno są w stanie przetrwać nawet pięć dni bez tlenu — i pasożytują w układzie sercowo-naczyniowym ciepłokrwistych istot, zatrudnieni w przetwórniach niewolnicy nie cieszą się długim życiem. Na tutejszym uniwersytecie pokazano mi kiedyś film o nowych, modelowych osiedlach wzniesionych specjalnie dla nich; ponieważ osiedle zbudowano tam, gdzie znajdował się stary francuski cmentarz, z wyprodukowanych na miejscu ziemnych prefabrykatów, w ścianach tkwiły resztki nie przemielonych ludzkich kości.
Polerowałem miskę nie dlatego, że zależało mi na tym, by lśniła czystością, lecz żeby się w niej przejrzeć. Wspomniałem, że jest z cyny, ale to raczej stop cyny z ołowiem; choć trudno wyobrazić sobie kogoś, kto władałby narzędziami mniej sprawnie ode mnie, jestem w stanie utrzymać w dłoni szmatę i coś nią pocierać. Robiłem to bardzo długo (skończyłem zaledwie kilka chwil temu), leżąc w ciemności i z drżeniem nasłuchując bicia dzwonów. Wypolerowałem ją zarówno od środka, jak i z zewnątrz. Rzecz jasna nie mogłem sprawdzić, jak postępuje praca i czy w ogóle są jakieś postępy, ponieważ żal mi było marnować zapałkę, a poza tym miałem przecież mnóstwo czasu. Strażnik przyniósł rozgotowany jęczmień; zjadłem czym prędzej, częściowo dlatego, że liczyłem na herbatę (niestety, moje nadzieje okazały się płonne), a częściowo — ponieważ zależało mi na tym, by jak najszybciej wrócić do przerwanego zajęcia. Wreszcie zmęczyłem się na tyle, że postanowiłem odpocząć, odłożyłem miskę i szmatę i potarłem zapałkę. W pierwszej chwili pomyślałem, że w celi jest ze mną moja matka, ponieważ w półmroku ujrzałem jej oczy. Upuściłem zapałkę, przycisnąłem kolana do piersi i płakałem tak długo, jak biły dzwony, aż wreszcie przyszedł strażnik, kopnął w drzwi i zapytał, co się dzieje.
Jak tylko odszedł, zapaliłem świecę. Oczy, rzecz jasna, okazały się odbiciem moich oczu w misce, która wygląda teraz tak, jakby była ze starego srebra. Nie powinienem był płakać, ale myślę, że w pewnym sensie nadal jestem dzieckiem.
To okropne! Po napisaniu poprzedniego zdania długo siedziałem i zastanawiałem się, co to dla mnie oznacza.
W jaki sposób matka mogła mnie nauczyć, jak stać się mężczyzną? Przecież sama nic nie wiedziała — być może za sprawą mojego ojca. Pamiętam, że nie widziała nic niewłaściwego w kradzieży, kradła jednak tylko na jego polecenie, zazwyczaj wyłącznie żywność. Jeśli tylko była najedzona, nic jej nie interesowało, więc gdy ktoś chciał, żeby z nim poszła, ojciec ją do tego zmuszał. Usiłowała natomiast uczyć mnie wszystkiego, co byłoby mi niezbędne do życia tam, gdzie nie żyłem wtedy i gdzie nie żyję również teraz. Skąd mam wiedzieć, jak żyje się w miejscu, o którym niczego mnie nie nauczono? Nie wiem nawet, na czym polega ludzka dojrzałość — wiem jedynie, że nie zdołałem jej osiągnąć, w przeciwieństwie do mężczyzn (nierzadko drobniejszych i niższych ode mnie), wśród których przebywam.
Przynajmniej w połowie jestem zwierzęciem. Wolni Ludzie są cudowni, cudowni jak jelenie albo ptaki, albo jak tygrysica sunąca niczym fioletowy cień z podniesioną głową tropem upatrzonej zwierzyny, ale to jednak tylko zwierzęta. Spoglądam na moje odbicie w misce, na ile się da rozgarniam palcami brodę, zwilżam ją wodą, żeby dotrzeć do struktury twarzy, i widzę zwierzęcą maskę z wyraźnie zarysowanym pyskiem i płonącymi oczami. Nie potrafię mówić. Od dawna wiedziałem, że nie mówię jak wszyscy, tylko wytwarzam za pomocą ust dźwięki, które od biedy mogą ujść za ludzką mowę. Niekiedy sam nie rozumiem, co mówię — wiem jedynie tyle, że wygrzebałem dziurę w ziemi i głośno śpiewając pomknąłem w góry. Teraz już wcale nie mówię, tylko warczę i skamlę.
Później. Jest chłodniej, dzwony słyszę nawet wtedy, kiedy zbliżę do uszu stulone dłonie, jeśli zaś przycisnę ucho do kamiennej ściany, docierają do mnie odgłosy szurania i skrobania. Wiem już, gdzie dokładnie jestem: moja cela znajduje się pod posadzką katedry, a ponieważ tam właśnie chowa się zmarłych, od powierzchni oddzielają mnie groby. Całkiem możliwe, że ten, który kopią, jest przeznaczony dla mnie. Kiedy wreszcie umrę, będą się modlić za znakomitego uczonego z ojczystej planety. To wielki zaszczyt być pochowanym w katedrze, choć ja osobiście wolałbym pewną suchą jaskinię w skalistej ścianie wąwozu, którym płynie spieniona rzeka. Ptaki wiłyby gniazda u jej wejścia, ja zaś leżałbym na wznak tak długo, aż różowe słońce zamieni się w czerwony, pokryty ciemnymi plamami, dogasający z wolna węgiel.