Выбрать главу
* * *

12 kwietnia. Wydarzyła się bardzo niepokojąca rzecz, a jakby jeszcze tego było mało…

Nieważne. Opowiem o wydarzeniach dnia. Zgodnie z planem szliśmy wzdłuż rzeki, choć było jasne, że szansę na znalezienie jakiejkolwiek jaskini w jej piaszczystych brzegach są równe zeru. Chłopiec twierdzi, że jeszcze za mało oddaliliśmy się od ujścia. Po południu pogoda zaczęła się pogarszać, po raz pierwszy od początku naszej wyprawy. Nie przerywając marszu, naoliwiłem broń i schowałem ją do futerałów; przed nami gęstniały ciemne burzowe chmury zmierzające na południowy wschód, czyli wzdłuż doliny Tempus, prosto na nasze spotkanie. Za radą chłopca odbiliśmy pod kątem prostym w bok, ponieważ należało się liczyć z możliwością nagłego wezbrania wody. Jak tylko dotarliśmy na szczyt pierwszego wzgórza, zatrzymaliśmy się i rozbiliśmy namiot; nie miałem najmniejszej ochoty robić tego później w strugach deszczu. Ledwo z tym skończyliśmy, zerwał się gwałtowny wiatr, chwilę potem zaś lunął deszcz wymieszany z gradem. Powiedziałem chłopcu, że przygotujemy posiłek po burzy, po czym wpełzłem do śpiwora i leżałem Bóg wie jak długo, zastanawiając się, czy namiot wytrzyma napór nawałnicy. Nigdy do tej pory nie słyszałem tak zawodzącego wiatru, ale w końcu ucichł, a ja zasnąłem, ukołysany szumem deszczu uderzającego o brezent.

Kiedy się obudziłem, już nie padało, wokół panowała nadzwyczajna cisza, a powietrze miało ów świeży, rześki zapach jak zwykle po burzy. Wstałem i stwierdziłem, że chłopiec znikł.

Zawołałem parę razy, lecz nie odpowiedział. Po kilku minutach poszukiwań doszedłem do wniosku, iż najprawdopodobniej zaczął przygotowania do kolacji, stwierdził, że zgubił coś, co było mu niezbędnie potrzebne, i postanowił cofnąć się trasą, którą pokonaliśmy, w nadziei odnalezienia zguby. Natychmiast chwyciłem latarkę i lekką strzelbę (nie pytajcie dlaczego; na swoje usprawiedliwienie mogę powiedzieć tylko tyle, że mi się spieszyło) i wyruszyłem na poszukiwania chłopca. Słońce wisiało nisko na niebie, ale do zachodu zostało jeszcze trochę czasu.

Po dziesięciu minutach szybkiego marszu dotarłem do rzeki. Chłopiec stał po pas w wodzie i szorował się piaskiem. Zawołałem do niego, on zaś odpowiedział pozornie beztrosko, lecz ja wyczułem w jego głosie coś jakby zażenowanie. Zapytałem, dlaczego oddalił się bez uprzedzenia, a on wyjaśnił, że po prostu chciał wziąć kąpiel i przy okazji przynieść wodę, ponieważ to, co mieliśmy w obozie, było niewystarczające do ugotowania posiłku. Ja spałem, więc wyślizgnął się najciszej jak potrafił, żeby mnie nie obudzić. Jego wyjaśnienia brzmiały całkiem przekonująco i do dzisiaj nie mam żadnych dowodów na to, że powiedział nieprawdę, lecz w głębi duszy jestem pewien, że kłamie i że podczas mojego snu w obozie był ktoś trzeci, a mianowicie kobieta. Widać to po jego zachowaniu i słychać w tym, co mówi. W zagadkowy sposób ulotniło się także jakieś dwadzieścia funtów wędzonego mięsa; choć w gruncie rzeczy nie mam nic przeciwko temu, by dokarmiać jego ukochaną, to byłoby dobrze, żeby zdawał sobie sprawę, iż nie powinien dysponować cudzą, czyli moją, własnością. Zamierzam przeprowadzić z nim poważną rozmowę na ten temat.

Tymczasem, po trwającym jakieś pięć minut przesłuchaniu, które do niczego nas nie doprowadziło, ruszyliśmy w drogę powrotną do obozu. Chłopiec niósł kociołek wypełniony po brzegi wodą. Słońce już zaszło, lecz było jeszcze w miarę widno. Kiedy lada chwila naszym oczom miał ukazać się namiot, usłyszałem przeraźliwy ryk muła; tak właśnie mógłby krzyczeć silny, potężny mężczyzna obdzierany żywcem ze skóry.

Pobiegłem w kierunku, skąd dochodził ten mrożący krew w żyłach dźwięk, chłopiec natomiast (bardzo rozsądnie) udał się do namiotu po sztucer. O ile mogłem się zorientować, hałas dobiegał zza kępy krzewów rosnących u podnóża pagórka. Zamiast okrążyć gęstwinę, co bez wątpienia powinienem był uczynić, z trzaskiem i łoskotem przedarłem się przez nią, by stanąć oko w oko z najbardziej odrażającym zwierzęciem, jakie kiedykolwiek widziałem, stworzeniem będącym połączeniem hieny, niedźwiedzia, małpy i człowieka, obdarzonym krótkim pyskiem o wyjątkowo potężnych szczękach oraz ludzkimi oczami wpatrującymi się we mnie okrutnym, głupim, morderczym spojrzeniem pijanego w sztok zwyrodnialca wymachującego na oślep stłuczoną butelką. Istota miała potężne, wysoko sklepione barki, przednie łapy grubości dwóch męskich ud każde, zakończone krótkimi paluchami o pazurach jak dziesięciocentówki. Bił od niego smród brudu i gnijącego mięsa.

Strzeliłem trzy razy, nie podnosząc broni do ramienia; potwór odwrócił się i pognał przez zarośla ogromnymi małpimi susami. Zniknął, zanim chłopiec nadbiegł ze sztucerem. Byłem pewien, że go trafiłem, i to więcej niż raz, nie mam jednak pojęcia, ile szkód mogły narobić pociski tak małego kalibru. Obawiam się, że niewiele.

Mój „Przewodnik po faunie Sainte Anne” nie pozostawia najmniejszych wątpliwości co do tego, kim był nieproszony gość: niedźwiedź trupojad (co ciekawe, chłopiec zna go pod identyczną nazwą). Według „Przewodnika” zwierzę to jest padlinożercą, choć jeden ustęp z opisu nie pozostawia najmniejszych wątpliwości co do tego, iż potwór ów nie waha się atakować żywych zwierząt:

…swą nazwę upodobaniu do rozkopywania świeżych grobów i pożerania zwłok, chyba że spoczywają w solidnej metalowej trumnie. Doskonale radzi sobie z kopaniem i jest w stanie poruszać nawet ciężkie głazy, żeby dostać się do zwłok. Zaskoczony, zazwyczaj ucieka, często unosząc zdobycz pod przednią łapą. Niekiedy zakrada się na farmy, gdzie niedawno dokonywano uboju, i wtedy może zaatakować bydło lub owce.

Musiałem dobić muła (jednego z siwych), ponieważ i tak by nie przeżył. Jego ładunek rozdzieliliśmy między dwa pozostałe; od tej pory na zmianę będziemy ich pilnować ze sztucerem gotowym do strzału.

* * *

15 kwietnia. Jesteśmy już wysoko w górach. Żadnych nowych nieszczęść, ale i żadnych odkryć. Oprócz zranionego niedźwiedzia trupojada (od pierwszego spotkania widzieliśmy go już dwa razy) podąża za nami także tygrys. Godzinę lub dwie po północy zaczyna przeraźliwie ryczeć; chłopiec jest pewien, że za każdym razem to ten sam osobnik. Dzień po ataku na muła (13 kwietnia) wróciłem po naszych śladach w nadziei, że zaskoczę niedźwiedzia przy padlinie. Spóźniłem się; martwy muł został rozszarpany na kawałki i pożarty niemal w całości — zostały tylko kopyta i największe kości. Na ziemi dokoła ujrzałem mnóstwo rozmaitych śladów; najmniejsze z nich mogły pozostawić ludzkie dzieci, ale nie jestem tego pewien. Nigdzie natomiast nie zauważyłem dziewczyny, która (nie ulega to dla mnie wątpliwości) odwiedziła chłopca, a on milczy na ten temat.

* * *

16 kwietnia. Utraciliśmy jednego z towarzyszących nam włóczęgów, włączając go w skład ekspedycji. Chłopiec zdołał zwabić kota do obozu i częściowo obłaskawić dzięki skrawkom mięsa oraz małym rybkom, które nadzwyczaj sprawnie chwyta rękami. Co prawda kot jeszcze nie pozwala mi się dotknąć, nie miałbym jednak nic przeciwko temu, gdybyśmy równie łatwo poradzili sobie z tygrysem.

Rozmowa z chłopcem:

Ja: Twierdzisz, że przebywając z matką dalej niż nigdzie, wielokrotnie spotykałeś żywych tubylców. Czy sądzisz, że jeśli natrafimy na jakichś, pokażą się nam, czy raczej uciekną?