V.R.T.: Oni się boją.
Ja: Nas?
V.R.T.: (milczy)
Ja: Czy dlatego, że osadnicy zabili tak wielu z nich?
V.R.T. (bardzo szybko): Wolni Ludzie są dobrzy… kradną tylko wtedy, kiedy inni mają wszystkiego pod dostatkiem… chcą pracować… mogą pilnować bydła… odnajdywać konie… odstraszać lisy…
Ja: Chyba wiesz, że nie zamierzam do nich strzelać, prawda? Chciałbym tylko zadać im trochę pytań, poznać ich. Czytałeś przecież „Wstęp do antropologii kulturowej” Millera; nie zauważyłeś, że antropolodzy nigdy nie czynią krzywdy ludziom, których badają?
V.R.T.: (wpatruje się we mnie w milczeniu)
Ja: A może sądzisz, że Wolni Ludzie boją się nas, ponieważ poluję na zwierzęta, których mięso później jemy? To wcale nie oznacza, że polowałbym również na nich.
V.R.T.: Zostawia pan mięso na ziemi. Gdyby wieszał je pan na gałęziach, Wolni Ludzie i Dzieci Mroku mogliby wspiąć się po nie, ale pan zostawia je na ziemi i teraz idą za nami niedźwiedź trupojad i tygrys.
Ja: A więc o to chodzi? Jeśli zostanie nam trochę mięsa i znajdziemy jakiś sznurek, czy wejdziesz na drzewo i zawiesisz je dla nich?
V.R.T.: Tak. Doktorze Marsch…
Ja: O co chodzi?
V.R.T.: Myśli pan, że kiedyś zostanę antropologiem?
Ja: Cóż, jesteś inteligentnym młodym człowiekiem, ale musiałbyś się dużo uczyć, najlepiej w college'u. Ile masz lat?
V.R.T.: Szesnaście. Słyszałem o college'ach.
Ja: Wyglądasz na starszego. Masz na myśli ziemskie lata?
V.R.T.: Nie, lata Sainte Anne. Są dłuższe, a poza tym my, Wolni Ludzie, szybko dorastamy. Gdybym zechciał, mógłbym wyglądać na jeszcze starszego, ale nie chciałem za bardzo zmieniać się od chwili, kiedy zobaczył mnie pan po raz pierwszy i wynajął naszą łódkę. Tak naprawdę to pewnie wcale pan nie uważa, że mógłbym pójść do college'u?
Ja: Nie powiedziałem, że mógłbyś tam pójść od razu. Podejrzewam, że twoje dotychczasowe wykształcenie pozostawia sporo do życzenia, więc najpierw musiałbyś się długo uczyć i przyswoić sobie przynajmniej podstawy jakiegoś języka obcego… Ach! Całkiem zapomniałem, że mówisz trochę po francusku.
V.R.T.: Owszem, znam francuski. Czy chodzi głównie o czytanie?
Ja: (kiwam głową) Tak, głównie o czytanie.
V.R.T.: Wiem, że uważa mnie pan za prostaka, bo dziwnie mówię, ale tak nauczył mnie ojciec, żeby ludzie dawali mi pieniądze. Potrafię mówić, jak zechcę. Nie wierzy mi pan, prawda?
Ja: Teraz mówisz bardzo dobrze. Przypuszczam, że wzorujesz się na mnie?
V.R.T.: Owszem, naśladuję pana. A teraz proszę posłuchać: zna pan doktora Hagsmitha? Jego też potrafię naśladować. „To fałszerstwo, doktorze Marsch. Wszystko jest fałszerstwem. Opowiem panu pewną historię: dawno temu, w okresie długiego snu, kiedy szamanem był Wędrujący po Ścieżkach, żyła dziewczyna o imieniu Trzy Twarze. Kolorową kredą namalowała sobie po jednej twarzy na każdej piersi; lewa mówiła NIE, prawa TAK. Spotkała kiedyś poganiacza bydła, który od razu ją pokochał, ona zaś pokazała mu prawą pierś. Spędzili razem całą noc w niezgłębionej ciemności, która roztacza się dalej niż nigdzie, on poprosił ją potem, żeby poszła z nim i zamieszkała w jego domu, a ona się zgodziła i obiecała, że nauczy się gotować, sprzątać i robić wszystko, co robią kobiety. Jednak kiedy słońce wzeszło, on wciąż spał, kiedy zaś się obudził, ona była już po kąpieli w rzece i miała tylko jedną, prawdziwą twarz. Przypomniał jej o obietnicach czynionych w ciemności, ona jednak tylko patrzyła na niego w milczeniu, a kiedy spróbował ją objąć, odwróciła się i uciekła”.
Ja: Bardzo interesująca opowieść, doktorze Hagsmith. Czy to już koniec?
V.R.T.: „Nie. Kiedy poganiacz bydła zaczął się ubierać, spostrzegł, że teraz on ma na piersi podobizny dwóch twarzy: mówiącą TAK na lewej, NIE na prawej. Ukrył je pod koszulą, pojechał do Lądowiska Francuzów, gdzie mieszkał człowiek zajmujący się tatuażem, i kazał mu uwiecznić oba rysunki za pomocą igły i kolorowego tuszu. Ludzie powiadają, że po śmierci poganiacza przedsiębiorca zdarł skórę z jego klatki piersiowej, wyprawił, zwinął w rulon, zapakował w pergamin, przewiązał czarną wstążką i schował do szuflady swego biurka, dzięki czemu dwie twarze Trzech Twarzy zostały zachowane, ale proszę mnie nie pytać, czy to prawda”.
21 kwietnia. Napięcie związane z koniecznością pełnienia nocnej warty przy mułach staje się nie do wytrzymania. Tej nocy zamierzam zabić przynajmniej jednego z drapieżców, którzy podążają za nami od dziesięciu dni. Postrzeliłem skoczka, łamiąc mu tylną nogę, i uwiązałem na polanie. Piszę te słowa, siedząc na drzewie jakieś trzydzieści stóp nad ziemią, ze sztucerem i notesem do towarzystwa. Niebo jest bezchmurne, Sainte Croix świeci niczym ogromna błękitna latarnia.
Dwie godziny później. Nic, jeśli nie liczyć małego fenka. Najgorsze jest to, że wiem z całkowitą pewnością (jeśli chcecie, możecie nazwać to telepatią albo czymś w tym rodzaju), że kiedy ja siedzę tu na drzewie, chłopiec, zamiast pilnować mułów, zabawia się z tą samą dziewczyną, która już raz go odwiedziła. Dziewczyna jest aborygenką. Wcześniej tylko to podejrzewałem, teraz wiem na pewno. Nieprzypadkowo opowiedział mi historię o Trzech Twarzach, a poza tym kto inny mógłby samotnie przeżyć w tej zakazanej okolicy? Gdyby tylko jej powiedział, że nie zrobię jej krzywdy, wyprawa zakończyłaby się sukcesem, ja zaś stałbym się sławny. Zszedłbym, żeby ich przyłapać razem, ale czuję woń niedźwiedzia trupojada. Musi być gdzieś blisko. Przypuszczam, że się sczepią; zdążyłem zauważyć, że chłopiec nie jest obrzezany. Jeśli zastanę ich tak po powrocie, chyba zastrzelę oboje.
Później. Przybył nowy więzień. Umieszczono go chyba jakieś pięć cel ode mnie. Podejrzewam, iż jego zjawienie się uchroniło mnie przed obłędem, choć wcale nie wiem, czy powinienem być mu wdzięczny; bądź co bądź, normalność stanowi punkt odniesienia wykorzystywany wyłącznie przy ocenianiu rezultatów ludzkiej działalności, jeśli zaś próby trzymania się tego wzorca prowadzą wyłącznie do nieszczęść, zniszczeń, rozpaczy, nędzy, głodu i rozpadu, umysł ma wszelkie powody, by poszukać sobie innego ideału. Teraz już wiem, iż ucieczka w szaleństwo jest stuprocentowo rozsądnym uczynkiem; to szaleństwo, którego nauczono nas się lękać, polega na reagowaniu w sposób naturalny i instynktowny, nie zaś sztuczny i wyuczony. Szaleniec wygaduje bzdury, ponieważ, tak jak ptak albo kot, jest zbyt rozsądny, żeby mówić do rzeczy.
Nowy więzień jest otyłym mężczyzną w średnim wieku, przypuszczalnie jednym z tych, którzy pracują dla innych. Świeca się wypaliła, a ja siedziałem z głową na kolanach, kiedy zza drzwi — w judaszach nie ma dźwiękoszczelnego i kuloodpornego szkła, jak w celach na wyższych poziomach, tylko druciana siatka — dotarł niewyraźny odgłos. Pomyślałem, że to strażnik z jedzeniem, i ukląkłem przy szczelinie w drzwiach. Tym razem ujrzałem nie jednego, lecz dwóch strażników: tego co zawsze, z latarką, oraz umundurowanego, przypuszczalnie żołnierza. Prowadzili między sobą przestraszonego grubasa, tak śmiertelnie bladego, że aż parsknąłem śmiechem, co chyba jeszcze bardziej go przeraziło. Ze względu na niewielkie rozmiary judasza mogłem przycisnąć do otworu albo oko, albo usta; czyniłem to na zmianę, wykrzykując, kiedy mijał moją celę: „Co zrobiłeś? Powiedz, co zrobiłeś?”, on zaś wyszlochał: „Nic! Nic!”, co rozbawiło mnie jeszcze bardziej, nie tylko ze względu na niego, ale przede wszystkim ze względu na mnie, ponieważ oto znowu mogłem mówić, a poza tym wiedziałem, że nic go nie łączy ze mną, uniwersytetem, domem z pokojami do wynajęcia, Cave Canem ani zakurzonym sklepem, w którym kupiłem zagadkowe metalowe urządzenie, że jest po prostu otyłym wystraszonym człowiekiem pozbawionym jakiegokolwiek znaczenia i że od tej pory będzie moim sąsiadem, ale nikim więcej.