Kolejne przesłuchanie. Prowadził je nie Constant, lecz zupełnie nowy człowiek, który przedstawił mi się jako Mr Jabez. Stosunkowo młody, w porządnym cywilnym ubraniu. Poczęstował mnie papierosem i powiedział, że rozmawiając ze mną, ryzykuje zarażenie tyfusem — szkoda, że nie widział mnie przed kąpielą. Zapytałem, czy mógłbym dostać jeszcze jeden koc i trochę więcej papieru, a on pokazał mi kilka dołączonych do akt kartek pokrytych moimi notatkami i przez jakiś czas narzekał na pracę, jakiej wymaga ich odczytanie i przepisanie. Ponieważ wiedziałem, że nie ma tam nic, co by mi mogło zaszkodzić, zaproponowałem, żeby po prostu wykonał fotokopie i przesłał je komuś wyższemu rangą; nie wydaje mi się jednak, żebym powinien pozwolić im zabrać to, co pisałem ostatnio, popuściłem bowiem wodze wyobraźni i fantazjowałem na temat rodziców i Ziemi (prawdę powiedziawszy, nosiłem się nawet z zamiarem napisania powieści, bo przecież wiele dziel literackich powstało właśnie w więzieniu), a to tylko niepotrzebnie zagmatwałoby moją sprawę. Przy pierwszej nadarzającej się okazji zniszczę te kartki.
Północ, może trochę później. Na szczęście zostawili mi świece i zapałki, bo nie mógłbym teraz pisać. Krótko po tym, jak zasnąłem, przyszedł strażnik, potrząsnął mnie za ramię i powiedział, że mnie „wzywają”. W pierwszej chwili pomyślałem, że mam umrzeć, lecz uśmiech strażnika świadczył o tym, iż chodzi o coś innego — przypuszczalnie o jakieś na pół zabawne upokorzenie w rodzaju ogolenia głowy.
Zaprowadził mnie do pomieszczenia obok cel, wepchnął do środka, a tam czekała na mnie Celestine Etienne, dziewczyna z domu madame Duclose. Na zewnątrz jest chyba pełnia lata, ponieważ była ubrana jak do kościoła w upalny letni wieczór: różowa sukienka bez rękawów, białe rękawiczki i kapelusz. Wiem, że dawniej wydawała mi się chuda jak bocian, teraz jednak prezentowała się całkiem interesująco, szczególnie z szeroko otwartymi ze strachu, fiołkowobłękitnymi oczami. Na mój widok wstała z krzesła i powiedziała:
— Och, doktorze! Jaki pan wychudzony…
W pokoju było jedno krzesło, lampa bez wyłącznika, ścienne lustro (co oznaczało, że jesteśmy obserwowani z sąsiedniego pomieszczenia) oraz stare zdezelowane łóżko z czystym prześcieradłem naciągniętym na materac, którego chyba lepiej było nie oglądać.
W drzwiach, o dziwo, znajdowała się zasuwka. Rozmawialiśmy o tym, co wydarzyło się po moim aresztowaniu. Nazajutrz zjawił się człowiek z biura skarbnika miejskiego i polecił jej, by w najbliższy wtorek (a więc w dzień, kiedy miała mnie odwiedzić) punktualnie o ósmej wieczorem zgłosiła się do Biura Przepustek. Postąpiła zgodnie z poleceniem, ale po trzygodzinnym oczekiwaniu dowiedziała się, że urząd już nie pracuje i że ma zjawić się ponownie za dwa tygodnie. Oczywiście zorientowała się bez trudu, czemu to ma służyć, lecz bała się sprzeciwić.
Dopiero dzisiaj, ledwo zdążyła usiąść w poczekalni, pojawił się ten sam urzędnik, który zawsze odprawiał jaz kwitkiem, i powiedział, że powinna raczej pójść prosto do cytadeli oraz że nic nie wskazuje na to, by w dającej się przewidzieć przyszłości musiała pokazywać się w tym biurze. Po drodze wstąpiła do swego pokoju u madame Duclose, przebrała się, poperfumowała i przyszła tutaj.
Tyle wystarczy. Pisałem to wszystko z ogromną przyjemnością, obserwowałem, jak pióro pozostawia na papierze ciągnący się całymi tygodniami ślad, ale widok moich wcześniejszych notatek w teczce nowego śledczego trochę mnie zaniepokoił. Jestem prawie pewien, że strażnik zasnął na swoim stanowisku w korytarzu, więc spalę te zapiski, strona po stronie, w płomieniu świecy.
Transkrypcja kończyła się w połowie strony, poniżej zaś znajdowała się notatka z dokładne datą i miejscem, gdzie skonfiskowano pamiętnik więźnia.
Musicie mi wybaczyć niewyraźne pismo w tej notatce, a być może i w kilku kolejnych. Wydarzył się absurdalny wypadek, o którym opowiem we właściwym czasie. Minionej nocy zabiłem tygrysa i niedźwiedzia trupojada — tego drugiego nad zwłokami tygrysa. Tygrys zaatakował mnie w chwili, kiedy schodziłem z drzewa, na którym czekałem na niego przez całą noc. Powinienem był zostać poważnie poturbowany, ale wyszedłem z opresji zaledwie z kilkoma zadrapaniami od cierni, w które wpadłem pchnięty przez atakujące zwierzę.
Oficer odłożył notes w płóciennej okładce, odszukał szkolny zeszyt z informacją o dzierzbie, przejrzał kilka początkowych stron, skinął głową, po czym wrócił do lektury zawartości notesu.
23 kwietnia. Wróciłem do obozu po zastrzeleniu tygrysa i zastałem chłopca samego, jeśli nie liczyć kota, który do niedawna szedł naszym śladem. Chłopiec zdołał zwabić go na kolana i siedział — jak zwykle, kiedy nie zajmował się gotowaniem — odwrócony plecami do ognia. Rzecz jasna byłem bardzo podekscytowany przygodą z tygrysem i natychmiast zacząłem ją relacjonować; w pewnej chwili podszedłem do niego i podniosłem kota, aby pokazać, gdzie trafiły moje strzały, zwierzę zaś wygięło kark pod nieprawdopodobnym kątem i zatopiło zęby w mojej ręce. Jeszcze wczoraj, kiedy zastrzeliłem niedźwiedzia trupojada, rana nie dawała mi się we znaki, ale dzisiaj już mi dokucza. Posypałem ją środkiem bakteriobójczym i założyłem opatrunek.
24 kwietnia. Z ręką wciąż coś nie tak, co zresztą widać po charakterze pisma. Nie mam pojęcia, co bym począł bez chłopca. Od początku wyprawy zajmuje się dosłownie wszystkim. Dzisiaj dyskutowaliśmy o tym, czy powinniśmy zwinąć obóz i podążyć dalej w górę rzeki, lecz ostatecznie postanowiliśmy zaczekać do jutra. Tutaj przynajmniej rośnie drzewo, co zawsze przynosi szczęście, i jest łagodne trawiaste zbocze, u podnóża którego wartko płynie rzeka o chłodnej, smacznej wodzie. Mamy też pod dostatkiem mięsa ze skoczka, a solidny kawał powiesiliśmy na innym drzewie jakieś trzy kilometry stąd, dla tych, którzy są głodni. Widać stąd wyraźnie, że idąc w górę rzeki, dotrzemy do skalistego wąwozu o wysokich, prawie pionowych ścianach.
25 kwietnia. Zwinęliśmy obóz. Jak zwykle, chłopiec wykonał większość pracy. Czyta moje książki i zadaje pytania; na niektóre nie potrafię udzielić wyczerpującej odpowiedzi.
26 kwietnia. Chłopiec nie żyje. Pochowałem go w miejscu, gdzie nikt go nie znajdzie, ponieważ patrząc na jego martwą twarz, doszedłem do wniosku, że już nikt nie powinien jej zobaczyć. Oto jak do tego doszło. Około południa prowadziliśmy muły ścieżką wiodącą wzdłuż południowej krawędzi wąwozu, który w tym miejscu ma około dwustu metrów głębokości i jest dość wąski, tak że woda płynie żwawo głębokim kanałem o dnie pokrytym rudawym piaskiem i pogruchotanymi kamieniami. Przypominałem mu, że według jego słów powinniśmy być jeszcze daleko od świętej groty Wolnych Ludzi, on jednak odparł, iż tu również mogą być podobne jaskinie, i zaczął myszkować wśród skał. Widziałem, jak spada: usiłował chwycić się skały, krzyknął przeraźliwie i runął w przepaść. Pospiesznie spętałem muły, po czym wyruszyłem na poszukiwania w nadziei, że woda zamortyzowała upadek i zdołał wypłynąć na powierzchnię. Długo szedłem wzdłuż koryta rzeki, aż wreszcie dotarłem do samotnego drzewa rosnącego nad samą wodą, z zanurzonymi w niej korzeniami. Właśnie te korzenie zatrzymały mego przyjaciela.