Выбрать главу

A teraz pozwólcie mi przyznać się do oszustwa. Daty na tej stronie i poprzedniej nie są prawdziwe. Dzisiaj jest pierwszy czerwca. Długo niczego nie zapisywałem, aż wreszcie dziś wieczorem doszedłem do wniosku, że znowu zacznę prowadzić dziennik i opiszę, co się wydarzyło. Jak widać, moja ręka jeszcze nie wydobrzała; wątpię, czy kiedykolwiek odzyska pełną sprawność, choć na pierwszy rzut oka wygląda całkiem normalnie. Znikła nawet blizna, mam jednak poważne problemy z manipulowaniem przedmiotami.

Ukryłem zwłoki w jaskini w skalistej ścianie wąwozu. Myślę, że byłby zadowolony, ja zaś mam pewność, że żaden niedźwiedź trupojad nie zdoła tam dotrzeć. Co prawda potrafią przesuwać nawet duże głazy, ale nie opanowały umiejętności wspinaczki. Odnalezienie jaskini zajęło mi trzy dni; przez ten czas chłopiec był przywiązany do grzbietu jednego z mułów. Zabiłem kota i położyłem mu u stóp.

Niezbyt dobrze idzie mi takie pisanie — nie chodzi o kłopoty z ręką, ale o problemy z przelewaniem myśli na papier. Owszem, zapisywałem rozmowy i relacjonowałem rozmaite wydarzenia, lecz nie własne myśli. Jest w tym coś niezwykłego, tym bardziej że nie mam teraz z kim rozmawiać i że nikt tego nie przeczyta.

Posuwamy się naprzód (my, czyli dwa muły i ja) znacznie wolniej niż wtedy, kiedy był z nami. Maszerujemy tylko przez trzy albo cztery godziny przed południem, często się zatrzymując: a to w przepięknym zakątku z drzewami i paprociami, a to przy skalnej ścianie, którą należy zbadać, ponieważ może w niej być jaskinia, a to przy zakolu rzeki, żeby nałapać ryb. Od jego śmierci nie zastrzeliłem żadnego zwierzęcia. Żywię się rybami oraz rozmaitymi małymi stworzonkami; łapię je we wnyki uplecione z włosia, które wyczesałem mułom z ogonów. Kilkakrotnie ktoś uprzedził mnie i zabrał zdobycz, ale nie mam mu tego za złe. Chyba wiem, kto to jest.

Żywności jest pod dostatkiem, nawet gdyby ktoś zrezygnował z mięsa i ryb, mimo że dopiero pojawiły się pierwsze, nieliczne jagody. Zdaje się, że mieszkańcy bagien, to znaczy tubylcy zamieszkujący łąkomorza, jadali nawet kłącza trzcin. Skosztowałem tego (należy starannie usunąć wierzchnią brązową warstwę, bardzo gorzką i po zmieleniu między kamieniami wykorzystywaną jako trucizna przy połowie ryb) i stwierdziłem, że jest całkiem niezłe, choć wątpię, by miało wielką wartość odżywczą. Kłącza najlepiej smakują nad Oceanem, kiedy przed każdym kęsem można zanurzyć je na chwilę w słonej wodzie.

Tam, na łąkomorzu, nie brakuje kłączy (wystarczy tylko chwycić parę najbliższych trzcin i mocno pociągnąć), lecz oprócz nich pozostają do wyboru tylko ryby i małże, wiosną zaś ślimaki — chyba że komuś uda się schwytać ptaka. Tutaj sprawy mają się dokładnie na odwrót: pożywienie jest wyjątkowo urozmaicone, tyle że trzeba się napracować, by je znaleźć. Znakomite są świeże pędy niektórych roślin oraz robaki żyjące w zbutwiałych pniach, podobnie jak grzyby rosnące w zakątkach, gdzie nigdy nie dochodzi światło.

Jak już wspomniałem, nie zastrzeliłem żadnego zwierzęcia, choć raz kusiło mnie, żeby to zrobić. Sztucer czyni jednak tyle hałasu (strzelba jeszcze więcej), że z pewnością spłoszyłbym tych, których szukam.

* * *

3 czerwca (prawdziwa data). Wspinamy się wyżej. Coraz więcej kamieni, coraz mniej trawy. Tutejsze jelenie zupełnie nie przypominają bydła.

* * *

4 czerwca. Dzisiaj bez ogniska. Od jego śmierci, czyli od ponad miesiąca, co wieczór rozpalałem ogień i dziś także zacząłem już zbierać chrust, kiedy nagle zacząłem się zastanawiać, po co to robię. Chłopiec potrzebował ognia, żeby upiec mięso i zagotować wodę na herbatę. Lubię herbatę, ale jej zapas już się skończył, a ja już dzisiaj jadłem i nie mam nic, co należałoby upiec. Wkrótce słońce zajdzie i dopóki zza wzgórz nie wyłoni się bliźniacza planeta, nie będę mógł pisać. Czasem zastanawiam się, kto to przeczyta, dochodzę do wniosku, że nikt, i postanawiam zapisać wszystkie, nawet najbardziej skryte myśli. Zaraz potem przypominam sobie jednak, że powinien to być dziennik wyprawy badawczej i nawet jeżeli nikt nie zdoła zapoznać się z jego treścią, to prowadzenie go powinno być dla mnie dobrą wprawką.

Ale o czym tu opowiadać? Przestałem się golić. Siedzę z notesem na kolanach i rozmyślam o życiu Wolnych Ludzi przed przybyciem kolonistów z Ziemi. Teren jest surowy i niedostępny — nikt, kto mógłby mieszkać gdzie indziej, z pewnością nie osiedliłby się tutaj z własnej woli. Być może góry (Góry Czasu) prezentują się lepiej, na razie jednak nic nie mogę na ten temat powiedzieć. Jedno wiem na pewno: wzgórza, które pokonywaliśmy do tej pory, a nawet łąkomorza wyglądały znacznie bardziej zachęcająco od tej okolicy. W takim razie, jeśli mamy wierzyć starym podaniom, dlaczego Wolni Ludzie żyli w górach? Czy schodzili z nich aż tutaj? Czy pojawiają się tu teraz? Myślę, że tak, ale to już całkiem inna historia.

Nawet jeżeli tu docierali, to niezbyt często, ponieważ w przekazach wyraźnie rozróżnia się mieszkańców gór, czyli Wolnych Ludzi, od mieszkańców bagien. Co prawda ci ostatni w swoich opowieściach często nazywają Wolnych Ludzi „ludźmi ze wzgórz”, ale te wzgórza, w przeciwieństwie do łąkomórz, są zupełnie puste. Nie ma tu nawet zmarłych, a jeżeli są, to niewielu.

Właśnie: dlaczego mieszkańcy łąkomórz nie zapuszczali się na te obszary?

Zacznijmy od nich, ponieważ więcej na ich temat wiemy — choćby to, że zawsze pożądali mięsa, ponieważ nawet niewierzący chętnie jadali mięso zwierząt albo ludzi składanych w ofierze. Mieszkali na bagnach, więc żywili się głównie — jak już wspomniałem — kłączami trzcin, rybami i ptactwem wodnym. Jeśli pragnęli zdobyć czerwone mięso, musieli wyruszać na polowania na ląd, ale rybacy i zjadacze korzonków nie mogli być sprawnymi myśliwymi. Niekiedy docierali aż tutaj (ilu ich było? dziesięciu? dwudziestu? a może trzydziestu?) w poszukiwaniu ofiar, które mogliby złożyć rzece. Bez trudu mogę ich sobie wyobrazić, jak maszerują rzędem: krępi mężczyźni o grubych udach, płaskich stopach i jasnej cerze. Dziesięciu… dwunastu… trzynastu… czternastu… piętnastu. Co prawda Wolni Ludzie są lepszymi myśliwymi i potrafią lepiej walczyć, mają dłuższe nogi i wąskie stopy, ale jest ich niewielu, w przeciwnym razie bowiem umarliby z głodu. Za mało zwierzyny. Razem z kobietami i dziećmi jest ich może dziesięcioro, w tym najwyżej trzech albo czterech mężczyzn w kwiecie wieku. Ilu z nich pognano z powrotem w kierunku Klepsydry, Obserwatorium i rzeki? Ilu? Jak długo trwała prehistoria człowieka na matce Ziemi? Milion lat? Niektórzy twierdzą, że dziesięć milionów. (Kości moich przodków).

Później. Bliźniacza planeta króluje już na niebie i zalewa tę stronę błękitnym blaskiem, z wyjątkiem miejsca gdzie pada cień mojej ręki trzymającej pióro. Znajduje się w połowie drogi między pełnią a nowiem; dokładnie na granicy między światłem a cieniem widzę Rękę wyciągniętą ku morzu oraz maleńką iskierkę u nasady kciuka — przypuszczalnie Port-Mimizon. Podobno to najgorsze miasto na obu planetach.

Później. Przez chwilę wydawało mi się, że w ciemności widzę cień kota, i nawet zacząłem się zastanawiać, czy na pewno nie żyje, choć przecież własnoręcznie skręciłem mu kark. Dzień przed tym, jak znalazłem grotę, kot przyniósł jakieś małe zwierzątko i położył przede mną na ziemi. Pochwaliłem go i powiedziałem, że może sam je zjeść, on zaś odparł: „Mój pan, markiz de Carabas, przesyła ci pozdrowienia”, po czym znikł. Zwierzątko miało spiczasty pyszczek, okrągłe uszy i równe, prawie ludzkie zęby. Uśmiechało się po śmierci.