— Skarbie — zapytała — pamiętasz, co powiedziałaś temu bękartowi, którego nazywali Major?
— Mniej więcej.
— Między naszymi ludźmi krąży piracka kopia taśmy z tej części przesłuchania. Wszyscy jesteśmy dumni z ciebie i z tego, w jaki sposób z nim rozmawiałaś. Szczególnie ja.
— I pewnie to właśnie ty jesteś owym małym chochlikiem, dzięki któremu kopia nagrania wydostała się poza Archiwum.
— No wiesz?! Jak możesz tak myśleć? — Wyszczerzyła zęby w łobuzerskim uśmiechu. — A nawet jeżeli; miałabyś coś przeciwko temu?
Chwilę zastanawiałam się nad odpowiedzią.
— Nie. Jeśli ludziom, którzy mnie uratowali, sprawia przyjemność słuchanie moich pogawędek z tym sukinsynem, nie mam nic przeciwko temu. Nie jest to jednak mój normalny styl prowadzenia konwersacji.
— Nikt tak nie uważa. — Klepnęła mnie w ramię. — Chodzi o to, w jaki sposób zachowałaś się w tej konkretnej sytuacji. Każdy chciałby zachować się podobnie; niewielu jednak na to stać.
— Chyba przesadzasz.
Zdaje się, że nie miała zamiaru wychodzić. Na szczęście przyszła pielęgniarka mająca nocny dyżur i tonem nie znoszącym sprzeciwu kazała mi położyć się do łóżka.
— Cześć, Złociutka. Dobranoc, moja droga — pożegnała nas urzędniczka i wyszła.
Złociutka (to chyba nie było jej imię) wzięła do ręki strzykawkę ze środkiem nasennym. Zaprotestowałam jedynie dla formalności.
— Nie przejmuj się Anną — powiedziała. — W gruncie rzeczy równa z niej dziewczyna, pomimo swoich dziwactw. W ramię czy w pupę?
Przyszło mi na myśl, że Złociutka prawdopodobnie podglądała nas przez terminal. Prawdopodobnie? Z pewnością!
— Czy ty też tam byłaś? To znaczy na farmie, gdy została podpalona.
— Wtedy już nie. Razem z tobą siedziałam w energobilu lecącym tak szybko, jak tylko było to możliwe. Wyglądałaś bardzo źle.
— Nie wątpię. I jestem ci wdzięczna. Nie pocałujesz mnie na dobranoc?
Jej pocałunek nie miał w sobie nic z pożądania.
Później dowiedziałam się, że była wśród tych czworo, którzy wynieśli mnie z farmy. Jeden człowiek dźwigający potężne nożyce do cięcia stali, dwóch następnych z bronią w ręku… i Złociutka, uzbrojona jedynie w apteczkę pierwszej pomocy. Nigdy jednak o tym nie mówiła. Ani wówczas, ani później.
Pobyt w klinice wspominam jako pierwszy w moim życiu — z wyjątkiem wakacji w Christchurch — okres, kiedy byłam naprawdę szczęśliwa. Każdej nocy i każdego dnia. Dlaczego? Bo nareszcie czułam, że jest ktoś, komu na mnie zależy.
Oczywiście, nikt z was nie domyśla się, przez co przeszłam w ciągu tych wszystkich lat. Teraz nie noszę już dokumentów tożsamości z wielkimi literami SIL (lub nawet ZA) wydrukowanymi na każdej stronie. Wchodząc do publicznej toalety nie muszę obawiać się, że pozwolą mi skorzystać tylko z ostatniej kabiny. Ale fałszywe dokumenty i wymyślone drzewo genealogiczne nie dają poczucia przynależności. Chronią jedynie przed dyskryminacją i pomiataniem. Posiadając je, ciągle jednak ma się świadomość, iż nie istnieje taki kraj, w którym uważano by cię za pełnoprawnego obywatela. Jest natomiast wiele miejsc, skąd można cię deportować, sprzedać, lub nawet zabić, jeśli prawda wyjdzie na jaw.
Lista przodków Sztucznej Istoty Ludzkiej nie jest przesadnie długa. Miejsce urodzenia? No, ja niezupełnie „urodziłam się”. Zostałam odwzorowana w Trójuniwersyteckim Laboratorium Inżynierii Życia w Detroit. Mój projekt powstał w Stowarzyszeniu imienia Mendela* [* Johann Gregor Mendel (1822–1884) — biolog czeski, uważany za twórcę genetyki] w Zurichu podczas długich debat jego członków. Nie mam więc antenatów pośród pasażerów „Myflower”. Nie znajdziecie też mojego nazwiska w Księdze Katastralnej* [*Księga Katastralna (ang. Domesday Book) — spis wszelkiej własności w Anglii z czasów Wilhelma Zdobywcy]. Moje akta (a właściwie jedyny „ocalały” komplet) wskazują na to, że urodziłam się w Seattle — mieście, które uległo zagładzie w czasie trzęsienia ziemi. Jeśli ktoś chciał, żeby „zginęły” jego dokumenty i najbliżsi krewni, nie mógł wybrać lepszego miejsca.
Ponieważ nigdy nie byłam w Seattle, studiowałam uważnie wszystkie kroniki, zapiski i zdjęcia, jakie wpadły mi do ręki. Uczciwi i prawi mieszkańcy byłego miasta nie mogli przecież przyłapać mnie na tym, że nie wiem, gdzie znajdował się ratusz.
Ale Złociutkiej, Anny i Terence’a (tak miał na imię mój referent) nie musiałam się obawiać. To, czym wówczas mnie obdarzyli, nie miało w sobie nic z fałszu ani sztuczności. Zresztą, nie chodzi tylko o nich. Dotyczy to ponad dwóch tuzinów ludzi, z którymi spotkałam się choć raz, zanim dr Krasny skreślił mnie z listy chorych. W tamtym rajdzie na farmę było ich jeszcze więcej; sama nie wiem, ilu. Zgodnie z doktryną Szefa członkowie jego organizacji nie znali się nawzajem. Wyjątek stanowiły okoliczności, w których spotkanie było konieczne. Jeśli ktoś wykonywał jakąś misję, również nie znał nigdy jej szczegółów. Powód był prosty i logiczny: nie możesz zdradzić tajemnic, nie wiedząc, czego dotyczą, podobnie, jak nie możesz zdradzić człowieka, którego istnienia nawet się nie domyślasz.
Lecz owe zasady nie zostały stworzone wyłącznie po to, aby ich ślepo przestrzegać. Skoro już raz doszło do spotkania między agentami, mogli oni bez przeszkód kontynuować znajomość na stopie koleżeńskiej. Co prawda Szef nie popierał takich kontaktów, nie był jednak głupcem, by próbować ich zabraniać. Wiedząc o tym, Anna często wpadała do mnie wczesnym wieczorem, gdy zaczynał się jej dyżur.
Nie oczekiwała rewanżu za tamtą noc na farmie. Nie miała co prawda zbyt wielu okazji, lecz gdyby się postarała, mogłaby znaleźć kilka. Nie próbowałam jej zniechęcać — co to, to nie! Jeśli pokazałaby mi jakiś nie zapłacony rachunek, nie tylko z radością dałabym jej gotówkę, ale jeszcze przekonałabym ją, że sama wpadłam na ten pomysł.
Nigdy jednak tego nie zrobiła. Sądzę, że była podobna do delikatnego (i nadzwyczaj rzadko spotykanego) mężczyzny, który przenigdy nie dotknie kobiety, jeżeli ona nie chce być dotknięta. Anna wyczuwała to instynktownie i nie zaczynała od nowa.
Pewnego wieczora, krótko przed wypisaniem mnie z kliniki, czułam się wyjątkowo świetnie. Tego dnia zdobyłam dwoje nowych przyjaciół — ludzi, którzy brali udział w wypadzie na farmę. Próbowałam właśnie wytłumaczyć Annie, dlaczego ma to dla mnie tak wielkie znaczenie, gdy nagle zorientowałam się, że zaczynam mówić niezupełnie to, co chciałam.
Anna przerwała mi.
— Posłuchaj, moja droga, co ci powie twoja starsza siostra.
— Pewnie wyszłam na idiotkę?
— Niezupełnie. Przypominasz sobie tę noc, kiedy spotkałyśmy się po raz pierwszy? Zwróciłaś mi wtedy pewną książkę. Wiele lat temu Starszy Pan obdarzył mnie najwyższym zaufaniem w sprawach ściśle tajnych, książka, którą mi oddałaś, jest tam, skąd mogę ją wziąć kiedy tylko zechcę. Nigdy jednak nie otworzyłam jej i nigdy tego nie zrobię. Pieczęć mówi jasno: „OTWIERAĆ TYLKO NA WYRAŹNE POLECENIE”, a mnie nikt nigdy nie wydał takiego polecenia. Ty ją czytałaś, lecz ja nie znam nawet tytułu; jedynie numer w katalogu. I tak jest z całym personelem. Jesteśmy zespołem bojowym, elitarną legią cudzoziemską, której członkowie szczycą się tym, że w dniu zaciągu zapomnieli o swojej dotychczasowej przeszłości. Jeżeli na przykład mielibyśmy zwerbować kogoś, kto powstał w laboratorium genetycznym, jakiegoś humanoida, urzędnik personalny wiedziałby o tym. Sama jestem takim urzędnikiem. Podrobienie dokumentów, czasami operacja plastyczna, w niektórych przypadkach usunięcie identyfikatora laboratoryjnego, i rozpoczęcie nowego życia… Kiedy już znajdzie się między nami, nie musi uciekać przed polowaniami i deportacją. Może nawet spokojnie założyć rodzinę i nie drżeć ciągle w obawie o los swoich dzieci. Każdy z nas jest doskonale wyszkolony w sztuce zapominania. A teraz posłuchaj, moja droga: Nie wiem, co miałaś na myśli, ale jeśli to coś, o czym nie zwykłaś opowiadać, nie opowiadaj mi. W przeciwnym razie jutro rano znienawidzisz sama siebie.