— By przekonać się, czy nie jest w błogosławionym stanie, twoja babka musiała sprawdzać, czy pas jej spódnicy nie robi się coraz ciaśniejszy. Ty jesteś szczęściarą. Miej tylko nadzieję, że nie trzeba będzie przeprowadzać wszystkich badań dwukrotnie.
Niebieskie pigułki pozwoliły mi zjeść obiad, a dzięki żółtej spałam jak suseł. Po śniadaniu zostałam w swojej kabinie. Jerry zgłosił się przez terminal punktualnie.
— Gratuluję, Marjie! Jesteś mi winna butelkę szampana.
— C o?! Jerry, ty chyba kompletnie zwariowałeś!
— Niewykluczone — odrzekł z uśmiechem. — Przyjdź do mnie, to sama się przekonasz. Przy okazji ustalimy twoją dietę. Powiedzmy… o czternastej?
— Powiedzmy: natychmiast!
Jerry nie zwariował. Nie wdając się w szczegóły wyjaśnił mi, na czym polegały i czego dowodziły poszczególne testy. Cuda jednak się zdarzają — bez wątpienia byłam w ciąży. To właśnie dlatego moje piersi sprawiały wrażenie jakby pełniejszych, bardzej jędrnych. Jerry wręczył mi niewielką broszurkę, w której opisano, czego nie wolno mi robić, czego jeść, jak się kąpać, czego muszę unikać, czego się spodziewać i tak dalej. Podziękowałam mu i wyszłam. Nikt z nas dwojga nie wspomniał o możliwości aborcji. Jerry powstrzymał się też od dowcipkowania na temat kobiet, które „nie robiły tych rzeczy”.
Tylko że ja naprawdę nie robiłam ich od z górą trzech miesięcy. Ostatnim mężczyzną, z którym poszłam do łóżka, był Burt. Zresztą w tym wypadku nie ma to i tak żadnego znaczenia. Zostałam przecież wysterylizowana. Co prawda zwrotnie, lecz efekt był dokładnie ten sam: nie miałam prawa zajść w ciążę!
Nie jestem jednak kompletną kretynką. Ochłonąwszy nieco z wrażenia, szybko domyśliłam się kiedy, gdzie i jak się to stało. Gdy tylko wróciłam do kabiny BB, poszłam do łazienki, zamknęłam drzwi od wewnątrz, zdjęłam bluzkę i położyłam się na podłodze, po czym obiema dłońmi naciągnęłam skórę wokół pępka i napięłam mięśnie brzucha.
Po chwili miałam w ręku małą, nylonową kuleczkę.
Ostrożnie ułożyłam ją na dłoni i dokładnie się jej przyjrzałam. Nie miałam żadnych wątpliwości — była to ta sama kulka, którą nosiłam w swoim schowku, ilekroć nie znajdowała się w nim żadna przesyłka. Z pewnością nie był to pojemnik z zahibernowanym embrionem, nie był to w ogóle żaden pojemnik. Po prostu mała, miękka kuleczka. Spojrzałam na nią raz jeszcze i wepchnęłam z powrotem na miejsce.
A więc okłamano mnie. Pamiętam, że od samego początku ciekawiła mnie ludzka zygota, mogąca przetrwać w stanie hibernacji w temperaturze ludzkiego ciała. Jedyne zahibernowane zarodki żywych stworzeń, o których słyszałam, wymagały temperatury ciekłego azotu, albo nawet niższej. Doszłam jednak do wniosku, że to nie mój problem — nie jestem przecież biofizykiem. Skoro pan Sikmaa ufał swoim naukowcom, nie widziałam potrzeby dzielenia się z nim swoimi wątpliwościami. Miałam być jedynie kurierem. Moja odpowiedzialność ograniczała się do dostarczenia przesyłki. Nie obchodziło mnie, co się z nią stanie.
Jakiej przesyłki? Dobrze wiesz, Piętaszku, jakiej. Nie jakiejś tam w twoim pępku, lecz takiej, którą umieszczono nieco głębiej, wewnątrz twojego brzucha, i której wydobycie potrwa około dziewięciu miesięcy. A to oznacza, iż będziesz musiała przerwać swoje Wielkie Tournee na trochę dłużej, niż byś tego pragnęła, nieprawdaż?
Skoro potrzebowali matki do wynajęcia, dlaczego, do ciężkiej cholery, nie powiedzieli mi o tym?! Mogłabym przecież rozważyć również taką propozycję.
Chwileczkę…. No oczywiście! To przecież żona delfina uchodzić miała za matkę tego dziecka. A więc o to chodziło. Następca tronu, wolny od jakichkolwiek dziedzicznych wad, urodzony przez delfinę — bezdyskusyjnie przez nią! — w obecności czterech nadwornych lekarzy, trzech pielęgniarek i tuzina dworzan. Nie ty masz być matką, ty mieszańcu sztucznego pochodzenia, skundlony SIL-u ze sfałszowanym aktem urodzenia.
Nietrudno było w tej sytuacji domyśleć się, jak wyglądał oryginalny scenariusz: panna Marjorie Piętaszek, zdrowa turystka z Ziemi opuszcza kapsułę ładowniczą H.S. „Forward”, by móc nacieszyć oczy pięknem stolicy The Realm. Niestety — łapie jakiś paskudny wirus i musi zostać na kilka dni umieszczona w szpitalu. Przypadkowo do tego samego szpitala przywieziona zostaje delfina… Nie, to do kitu. Żona delfina to nie jakaś tam pierwsza lepsza plebejuszka. Nie mogłaby zostać pacjentką szpitala otwartego dla zwyczajnych turystów. Hmm… Dobrze; wróćmy do momentu, kiedy leżę już w owym szpitalu: około trzeciej nad ranem wynoszą mnie stamtąd tylnym wyjściem; uśpioną i owiniętą w prześcieradło. Na zewnątrz czeka już… pojazd zaopatrzenia, którym zawożą mnie do pałacu. Później wszystko idzie gładko i bez problemów. Najlepsi specjaliści na całej planecie układają mnie na stole operacyjnym. Tuż obok znajduje się taki sam stół, na którym leży już delfina. Rozkładają szeroko moje uda, wyjmują z mojego brzucha zarodek, który zdążył się już zamienić w maleńki płód, i bez trudu umieszczają go w brzuchu delfiny. I to już prawie koniec. Dostaję jeszcze tylko swoje pieniądze (dużo więcej, niż się spodziewałam) i wracam na statek, by teraz już spokojnie móc się cieszyć urokami wspaniałej podróży. A może Pierwszy Obywatel zechce mi podziękować osobiście? Chociaż nie. Zrobi to raczej incognito, skoro… Dosyć tego, Piętaszku! Przestań śnić na jawie! Dobrze wiesz, co cię najprawdopodobniej czeka. Nie raz powtarzałaś w myślach fragment jednego z wykładów Szefa: „Problem z misjami tego typu polega na tym, że natychmiast po ich wypełnieniu agenci zazwyczaj giną w niewyjaśnionych okolicznościach lub dzieje się z nimi coś innego, co skutecznie powstrzymuje ich przed mówieniem. Na zawsze. Dlatego bez względu na wysokość oferowanej zapłaty misji takich należy starannie unikać."
Rozdział XXXI
Przez całą drogę na Botany Bay wałkowałam tę myśl pod czaszką, wciąż od nowa i od nowa, próbując znaleźć jakiś słaby punkt intrygi, w którą tak idiotycznie się wplątałam. Przypomniałam sobie przypadek J.F. Kennedy’ego. Jego domniemany morderca został zabity, nim ktokolwiek zdążył go porządnie przesłuchać. I tego dentystę, który zastrzelił Huey Longa — a kilka sekund później samego siebie. I wszystkich tych agentów z czasów Zimnej Wojny, żyjących dokładnie tak długo, by zdążyć wypełnić swoje tajne misje, po czym „przydarzał im się” spacer przed maską pędzącego pojazdu.
Obraz, który uparcie powracał mi przed oczy, był tak stary, że stał się już prawie mitem. Opuszczona plaża i kapitan piratów, pilnujący kilku ludzi ze swej załogi, zakopujących zrabowane skarby. Dół jest już gotowy. Wydaje się być jakby za duży dla skrzyń, które również leżą już na jego dnie. Pada kilka strzałów i ciała marynarzy, którzy ów dół kopali, pomagają go teraz wypełnić.
Powiecie, że wpadam w melodramatyczny ton. Nie przeczę. Ale macica, o którą tu chodzi, należy przypadkiem do mnie, a nie do kogokolwiek z was. Wszyscy mieszkańcy wszechświata doskonale wiedzą, iż ojciec obecnego Pierwszego Obywatela wspiął się na tron po niezliczonych trupach, a jego syn pozostaje na owym tronie jedynie dzięki temu, że jest jeszcze bardziej okrutny i bezwzględny niż jego świętej pamięci tatuś (niech mu ziemia lekką będzie).
Czy ma on zamiar złożyć mi wyrazy wdzięczności za przedłużenie dynastii? Czy raczej złoży moje kości w najgłębszym z pałacowych lochów?
Nie drwij z siebie, Piętaszku. Wiedzieć zbyt dużo jest największą z możliwych win. W sprawach dotyczących polityki nigdy nie było inaczej. Jeśli mieliby zamiar zachować się wobec ciebie fair, nie byłabyś teraz w ciąży. Nie masz więc innego wyjścia, jak przyjąć, iż gdy tylko królewski płód znajdzie się w królewskim łonie, staniesz się niewygodnym świadkiem i nikt nie będzie się z tobą cackał.